Wishbone Ash przyjeżdża w lutym do Polski na sześć koncertów. Gwoli
ścisłości: Wishbone Ash prowadzone przez gitarzystę i wokalistę Andy’ego
Powella, jedynego muzyka, który pozostał w składzie z czasów kiedy
powstawały takie klejnoty jak „Phoenix”, „Sometime World”, czy
„Persephone”. Przed wizytą w Polsce była okazja, by zadać Andy’emu kilka
pytań drogą mailową…
– Mówisz, że „Granie w tym zespole jest łatwe”, ale chyba nie zawsze
tak było? Kariera Wishbone Ash to przecież konflikty, rozłamy w zespole,
powroty, kolejne zmiany w składzie…
– Dawny Wishbone Ash działał w stabilnym składzie przez 12 lat, tylko
Ted Turner opuścił zespół i w jego miejsce dołączył Laurie Wisefield.
Jeśli prześledzić dokładnie naszą historię, to zespół tak naprawdę nigdy
się nie rozpadł – jego członkowie odchodzili stopniowo, jeden po
drugim… Wiele grup z wczesnych lat siedemdziesiątych „walczyło” o
wypracowanie charakterystycznego brzmienia, co wiązało się potężną
ilością tras koncertowych i wszystkimi możliwymi rodzajami presji. To
nie zawsze musi być złe. Narkotyki, alkohol, ego muzyków – to już nie
jest takie dobre… Zapoznawaliśmy się dokładnie z tym całym „biznesem” i
wchodziliśmy w niego, tak jak robią to dzisiejsze młode kapele. Teraz
jestem szczęśliwy, wszystko przebiega dużo bardziej spokojnie, chociaż
oczywiście czasem jest to harówka. Czuję, że zyskałem prawo do tego, by
teraz cieszyć się tą podróżą nieco bardziej. Każdy rozumie co to takiego
rock and roll, więc nie ma tylu niespodzianek. Społeczeństwo jest
bardziej rockandrollowe. To bezpośredni efekt kultury muzycznej lat
siedemdziesiątych.
– Jak zapamiętałeś pierwsze spotkanie i pierwszą wspólną sesję z
Martinem Turnerem, Tedem Turnerem i Stevem Uptonem? To była odważna
decyzja, by grać na dwie gitary prowadzące, w tamtych czasach naprawdę
niewiele kapel stosowało takie rozwiązanie…
– Pamiętam, że Steve prawie się nie odzywał. Martin prowadził wszystkie
rozmowy. Stopniowo poznawaliśmy siebie. Miles Copeland, nasz nowy
menadżer, trzymał się z boku. Chłopaki byli z prowincji. Ich ciuchy
wydawały się nieco zabawne – chusty z szyfonu, coś w tym stylu. To
pamiętam…
Kiedy zaczęliśmy grać razem, wszystko nabrało innego znaczenia. Od razu
„zaskoczyło” między nami pod względem muzycznym. Mieliśmy za sobą różne
doświadczenia muzyczne, co później przełożyło się na to co robiliśmy
wspólnie w Wishbone Ash.
Od początku traktowaliśmy też nasze granie poważnie z biznesowego punktu
widzenia. Opracowaliśmy plan. Przeprowadziliśmy się wszyscy do Londynu,
by wcielić go w życie. Właściwie to dopiero później zostaliśmy
przyjaciółmi.
– W czym tkwi sekret niezwykłego stylu, niepowtarzalnego klimatu wczesnych albumach Wishbone Ash?
– Nasze inspiracje – oto cały sekret. Bycie fanami brytyjskiej muzyki.
Myślę, że moim wkładem w zespół był ten folkrockowy element.
Zasłuchiwałem się w takich wykonawcach jak Fairport Convention, Joni
Mitchell i Tim Hardin. Zasługą Martina były elementy jazzu, utwory takie
jak „Vas Dis”. Steve Upton też był jazzującym perkusistą. Ted z kolei
był przesiąknięty bluesem. Każdy zespół w tamtych czasach musiał ciężko
pracować nad rozwinięciem własnego, niepowtarzalnego stylu. Panowała
wówczas bardzo silna, ale zdrowa konkurencja.
– Mółgbyś wskazać – powiedzmy pięć – najważniejszych momentów w ponad czterdziestoletniej karierze zespołu?
– Podpisanie w Londynie pierwszego prawdziwego kontraktu z Milesem
Copelandem. Spotkanie i wspólny jam z Ritchiem Blackmorem na próbie
dźwięku przed koncertem Deep Purple w Dunstable, w hrabstwie
Bedfordshire. To wydarzenie doprowadziło do przedstawienia zespołu
producentowi Derekowi Lawrencowi, który z kolei poznał Milesa Copelanda z
Donem Shanem z wytwórni MCA.
Pierwsze tournee po Zjednoczonym Królestwie, kiedy supportowaliśmy Mott
The Hoople. Te występy sprawiły, że dotarliśmy do szerokiej widowni i
otworzyły nam drogę do koncertowania już w roli głównej atrakcji
wieczoru.
Uznanie nas w plebiscycie na Najlepszy Nowy Zespół i Największą Nadzieję
Brytyjskiej Muzyki oraz pierwsza trasa po USA w roli supportu The Who.
Europejskie tournee The Star Trucking, które przyczyniło się do rozłamu w
naszych szeregach. Byliśmy headlinerem w towarzystwie Lou Reeda,
Mahavishnu Orchestra oraz Ike i Tiny Turner. Nawiasem mówiąc nie
dostaliśmy należnej kasy za tą trasę, co poskutkowało wyrzuceniem Milesa
Copelanda.
– Którą sesję, bądź sesje nagraniowe wspominasz jako coś przyjemnego, z drugiej strony – która była drogą przez mękę?
– Bardzo przyjemnie pracowało się nad „Argusem”. Odkryliśmy nasze
brzmienie i mieliśmy wówczas świetne relacje z producentem i
realizatorem płyty.
Natomiast „Locked In”, nagrany w USA z producentem Tomem Dowdem nigdy nie powinna się ukazać. To było okropne doświadczenie.
– Gdybyś miał przygotować zestawienie Top 10 złożone z utworów
Wishbone Ash dla potrzeb programu radiowego lub telewizyjnego, jakie
kompozycje byś wybrał?
– „Blowin’ Free”, „The King Will Come”, „Throw Down the Sword”,
„Phoenix”, „Sometime World”, „Jailbait”, „Ballad of the Beacon”, „In
Crisis”, „Loose Change”.
– Jak scharakteryzowałbyś obecnych muzyków zespołu, stanowicie międzynarodowy skład…
– Znający swój fach, zakorzenieni w tradycji instrumentaliści, absolutni
profesjonaliści, którzy grali z najlepszymi. Wszyscy mamy te same
muzyczne inspiracje, niezależnie od tego, że jesteśmy z różnych stron.
– Który utwór (tekstowo lub chociażby poprzez tytuł) innego artysty, mógłby posłużyć za portret Twojej osoby?
– „Love the one you’re with” Stevena Stillsa.
– Parę lat temu, Martin Turner powołał do życia inne wcielenie
Wishbone Ash i koncertuje z tym zespołem po Europie, wykonując klasyczny
repertuar grupy. Twój komentarz do tej sytuacji?
– Twoje stwierdzenie jest błędne. Jest i zawsze był tylko jeden Wishbone
Ash – zespół znany na całym świecie, który ciągle nagrywał płyty,
wydawał DVD, bez przerwy przez ponad 40 lat. Jak więc mógł zostać
założony „inny Wishbone Ash”? Widzę to w ten sposób: on składa hołd
muzyce, którą stworzył w okresie tych 15 lat kiedy był członkiem
zespołu. Martin robił inne rzeczy przez dwadzieścia lat, inne niż
granie, śpiewanie i nagrywanie płyt. Powiem tak: nie mam pojęcia w jaki
sposób można dwukrotnie założyć to samo? To tak przy okazji…
– Uścisnęlibyście sobie dłonie, gdyby zdarzyło Wam się spotkać gdzieś w trasie?
– Wydaje mi się, że Martin byłby szczęśliwy, by uścisnąć mi rękę za to,
że tak łatwo może znów zabrać się za muzykę, po tak długiej absencji i
jeszcze dodatkowy uścisk należałby mi się za to, że utrzymuję zespół, że
płyty z dyskografii Wishbone Ash są wciąż dostępne na całym świecie, i
jeszcze jeden – że jego historia wciąż pozostaje żywa.
– Wishbone Ash nadal jest bardzo aktywnym zespołem. Co ż daje Ci
siłę do grania koncertów, nagrywania albumów po czterech dekadach
funkcjonowania w przemyśle muzycznym?
– Żyję teraźniejszością i cieszę się każdym dniem. Kocham bycie w
trasie. Kieruję się oryginalnym credo naszego zespołu: „Pozytywne
myślenie. Pozytywna energia”.
– Czego polscy fani mogą spodziewać się po Waszych lutowych koncertach?
– Gitar na światowym poziomie. Światowej klasy sekcji rytmicznej.
Światowej klasy brzmienia. Tonacji, Harmonii, Melodii – wspaniałych
utworów, klasycznych partii gitarowych, wokali na 100 procent mocy.
Muzycznego pokarmu i – co najważniejsze – zabawy!!!
Pytał: Robert Dłucik
Zdjęcie: Wikipedia