Byłem na koncercie Genesis w Spodku, gdy za mikrofonem stał Ray
Wilson. Zmokłem niemiłosiernie podczas pamiętnego koncertu na Stadionie
Śląskim, gdy do składu znów powrócił Phil Collins. Niedawno trafiłem na
koncert Genesis po raz trzeci… A że na plakacie pisało The Watch?
Nieważne. Włoski kwintet, na czele którego niezmiennie od lat stoi
wokalista Simone Rossetti, wykonuje słynne kompozycje z wczesnych płyt
grupy z taką dbałością o zachowanie klimatu oryginału, że naprawdę może
się wydawać, iż wehikuł czasu przeniósł nas na koncert Genesis, gdzieś w
małej salce w Anglii, w czasy gdy muzycy tej grupy jeszcze dobijali się
do sławy i pieniędzy. Przed występem w Ośrodku Kultury „Andaluzja” była
okazja by zamienić parę słów z frontmanem The Watch.
Pamiętasz swój pierwszy kontakt z muzyką Genesis?
Myślę, że to zdarzyło się gdy byłem dziesięciolatkiem. Mam starszego brata, który wprowadził mnie w świat rocka progresywnego lat siedemdziesiątych. Przynosił do domu różne płyty Genesis, Pink Floyd i innych zespołów poruszających się w tym gatunku muzycznym. Zacząłem słuchać tych nagrań, one były moją pierwszą miłością i zainspirowały mnie na tyle, że później już jako dojrzały muzyk, zacząłem tworzyć kompozycje inspirowane właśnie tamtymi utworami.
Dobrze mieć starszego brata.
O tak:)
A pierwszą kompozycją Genesis jaką usłyszałeś było…?
Co ciekawe, pierwszym utworem jaki w ogóle poznałem z tamtych płyt był „Shine On You Crazy Diamond” Pink Floyd. Zaciekawiła mnie nazwa grupy, przypominała mi „Różową Panterę”, słowo „pink” było dla mnie bardzo atrakcyjne. Potem brat opowiedział mi o zastosowaniu syntezatorów i tak krok po kroku wciągnąłem się w świat tej muzyki. Nie pamiętam dokładnie, który utwór Genesis był tym pierwszym, ale wiem, że zakochałem się we wczesnych albumach tej grupy. Ale muzykę Pink Floyd również uwielbiam.
Genesis stał się popularny we Włoszech zanim zdobył uznanie w innych krajach, zainspirował też wiele włoskich grup art rockowych, takich jak Le Orme, czy PFM. Byłeś również pod wpływem tych zespołów?
Słuchałem raczej brytyjskich kapel, nie siedziałem zbyt mocno we włoskim rocku, rodzime zespoły odkryłem dopiero, gdy stałem się już dorosłym człowiekiem. One brzmią inaczej, muszę jednak powiedzieć że włoski styl muzyczny nie był moją miłością, chociaż lubię również czasem posłuchać Le Orme.
Jak odkryłeś, że Twój głos brzmi podobnie do głosu Petera Gabriela? To kwestia ćwiczeń?
Nie, nie. Ćwiczenie wokalu nie jest moją mocną stroną. Dlatego mam spory problem z zapamiętaniem tych wszystkich tekstów. Kiedy byłem na studiach, miałem zespół razem z kolegami. Zdecydowaliśmy się grać utwory klasyków rocka, jak Pink Floyd, czy niektóre z łatwych kawałków Genesis. Co prawda wychodziło nam to kiepsko, ale właśnie wtedy koledzy zauważyli, że śpiewam podobnie jak Peter Gabriel. Byłem wówczas dużo młodszy i mogłem poruszać się w wyższych rejestrach niż obecnie. Słuchałem wczesnego Genesis praktycznie codziennie i pewnie mimowolnie zacząłem naśladować sposób śpiewania Petera. Ale muszę przyznać, że – chociaż uważam go za wielkiego wokalistę – jest jeszcze wielu wspaniałych śpiewaków, których bardzo lubię.
Na przykład?
Billy Joel – to zupełnie inny rodzaj muzyki, ale jest naprawdę utalentowanym gościem, ma cudowny głos. Simon Le Bon z Duran Duran, też całkiem inna bajka, ale uważam, że ma świetny tembr głosu. Kocham także sposób śpiewania Paula McCartney’a i uważam, że robi to dużo lepiej technicznie niż Peter Gabriel. Lubię też Rogera Hogdsona z Supertramp, z pasją interpretującego swoje utwory.
Podczas poprzedniej trasy skupiliście się na „Nursery Cryme”, obecna przebiega pod znakiem albumu „Foxtrot”, następnym krokiem będzie „Selling England By The Pound”?
Prawdopodobnie zagramy „Selling England By The Pound” w przyszłym roku, ta formuła koncertów doskonale się sprawdza. Oczywiście najbardziej zależy nam na tym, by dotrzeć do ludzi z naszą własną muzyką i zawsze prezentujemy też kilka utworów z naszego repertuaru. Nie jesteśmy typowym cover bandem, granie Genesis sprawia nam po prostu ogromną frajdę. Każdego wieczoru na koncertach my i słuchacze stanowimy jedną wielką rodzinę. Zarówno my, jak i oni uwielbiamy taką muzykę, dzięki temu tworzy się naprawdę miła atmosfera na sali.
Wykonywanie w całości suity „Supper’s Ready” musi być dla Was nie lada wyzwaniem.
O tak. Niedawno gdy graliśmy w Sheffield, spotkał nas duży zaszczyt: mieliśmy okazję poznać Steve Hacketta. Jego brat John występował z nami podczas kilka koncertów we Włoszech i Wielkiej Brytanii. Steve oglądał nasz występ, a potem przyszedł do garderoby i bardzo nas komplementował, z czego byliśmy naprawdę dumni. Powiedział też, że wykonywanie co wieczór tak trudnych utworów na pewno nie jest dla nas łatwe. Cóż, nie jesteśmy zamożnym zespołem, podróżujemy starym vanem po Europie, pokonujemy dziennie wiele kilometrów, by zagrać kolejny koncert, więc skupienie się na skomplikowanych kompozycjach nie jest łatwe, ale mimo wszystko granie ich to dla nas przyjemność, nie wysiłek.
W lutym ukazał się Wasz nowy autorski album „Planet Earth?”. Jak zarekomendowałbyś go komuś, kto nie miał wcześniej styczności z muzyką The Watch?
Dbamy w naszej twórczości o dwie rzeczy: energię oraz melodyjność. Staramy się komponować przyjemne w słuchaniu utwory, nie gonimy za modą, nie udziwniamy ich na siłę. Myślę, że na nowym albumie udało nam się osiągnąć te dwa założone cele, o których wspomniałem wcześniej. Jesteśmy z zadowoleni z melodii, które powstały, ze struktur kompozycji, sądzę, że będą one miłe w słuchaniu nie tylko dla zagorzałych fanów rocka progresywnego. Mieliśmy zresztą bardzo pozytywny odzew ze strony osób, którzy nie słuchają zbyt dużo rzeczy z tego gatunku, co jest dla nas dowodem, że obraliśmy słuszną drogę.
Rozmawiał: Robert Dłucik