Cream, Jimi Hendrix Experience, Led Zeppelin, The Who, Pink Floyd – wpływy tych pięciu gigantów muzyki rockowej skupiają się niczym w soczewce w muzyce brytyjskiego tria The Brew. Zresztą obwołanego już największą nadzieją rocka na Wyspach oraz zdobywającego coraz większą popularność w Niemczech i Holandii. Dzięki piekarskiemu Ośrodkowi Kultury „Andaluzja”, konsekwentnie stawiającemu na muzykę przez duże „M”, o fenomenie The Brew można było przekonać się na własne oczy i uszy. Z Timem Smithem, basistą i wokalistą The Brew rozmawiał Robert Dłucik
Nie trzeba nawet słuchać Waszej muzyki, wystarczy rzucić okiem na okładki płyt lub plakaty, by wiedzieć czego można się spodziewać.
– Racja. Zarówno nasza muzyka, jak i wszystko to co dzieje się wokół kapeli, to próba przeniesienia lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych do współczesności. To co próbujemy robić jest jak zbudowanie mostu pomiędzy rockiem i bluesem a muzyką dwudziestego pierwszego wieku.
Formuła – tradycyjnego, grającego z mocą tria – najbardziej nam odpowiada. Zresztą publiczność często może odnieść wrażenie, że na scenie występuje więcej niż trzech muzyków (śmiech).
Często w rodzinach istnieje konflikt pokoleń, tymczasem Ty grasz z synem – perkusistą w jednej kapeli.
– Faktycznie, to dość niezwykła sytuacja, ale myślę, że sprawdza się bardzo dobrze w naszym przypadku. Nie gramy ról ojca i syna podczas trasy. Jesteśmy po prostu trójką przyjaciół. Można też na całą sytuację spojrzeć pod jeszcze innym kątem. Moim zdaniem układ, który panuje w naszym zespole przyczynił się też w pewien sposób do sukcesów jakie odnosimy. To, że jestem starszy od pozostałych muzyków, sprawia że nieco starsi fani rocka zainteresowali się nami, uważając że znajdą w naszej muzyce coś ciekawego. Z drugiej strony fakt, że w The Brew gra dwójka młokosów powoduje zainteresowanie ze strony młodej publiczności. To takie połączenie pokoleń. Myślę, że gdy w zespole jest trójka dzieciaków wówczas w pewien sposób ogranicza się liczbę potencjalnych odbiorców. Natomiast nasi fani liczą od 14 do 70 lat. To niezwykła sprawa.
Starasz się chronić syna przed pokusami życia w trasie?
– Niebezpieczne rzeczy mogą czyhać na trasie, ale szczerze mówiąc nie jesteśmy tego rodzaju kapelą. Dwóch moich synów – bo jeden jest tour managerem oraz zajmuje się sprzedażą płyt oraz koszulek na koncertach – to ludzie na poziomie, odpowiedzialni za to co robią. Pewnie, że lubimy się napić, ale robimy to z umiarem. Jesteśmy bardzo rock’n’rollowi na scenie, ale prawdopodobnie najnudniejszym zespołem poza sceną (śmiech).
Trudno porównywać Was w tym względzie do Oasis…
Nie, skąd… Mój syn uważa co prawda, że jest Liamem Gallagherem, ale to zupełnie inna historia (śmiech).
Pamiętasz pierwszą płytę jaką kupiłeś?
– O tak. To była składanka „Relics” Pink Floyd. Pamiętam, że tanio
kosztowała. Natomiast kolejną płytą była „dwójka” Led Zeppelin.
Tak więc pewnie to John Paul Jones z Led Zeppelin, a nie Jack Bruce z Cream był Twoim mistrzem w grze na basie?
– Obaj mieli bardzo różny styl gry na basie. Mój bliższy jest temu co
prezentował John Paul Jones. Trzymanie rytmu, współpraca z perkusistą…
Być może wpływy tych dwóch basistów gdzieś ze sobą się przenikają w tym
co gramy, ale jednak bardziej skłaniałbym się ku Jonesowi.
Miałeś okazję zobaczyć reaktywowany Led Zeppelin?
– Niestety nie. Ruszaliśmy akurat w trasę koncertową. Tej nocy kiedy oni
grali koncert w Londynie przejeżdżaliśmy obok hali O2 w drodze do
Dover, gdzie mieliśmy złapać prom.
Nie miałem nigdy okazji widzieć Led Zeppelin na żywo. Inne wielkie kapele z tamtych czasów tak, Zeppelin niestety nie.
Podpisaliście ostatnio kontrakt z menadżerem, który zajmował się gigantami muzyki rockowej.
– Tak, po występie w Niemczech – gdzie wokół The Brew dzieją się teraz
wspaniałe rzeczy – w telewizyjnym programie Rock Palast, zaproponował
nam współpracę były tour manager Pink Floyd i The Who. Podpisaliśmy z
nim umowę i na razie wszystko układa się wspaniale. Z kolei do pracy nad
naszym nowym albumem udało się pozyskać człowieka, który produkował
solową płytę Richarda Ashcrofta z The Verve, nagrywał też ze Status Quo i
Uriah Heep. Natomiast człowiek, który odpowiadał za mastering pracował
niegdyś z Hendrixem. Jesteśmy więc niesamowicie podekscytowani nową
płytą.
Robert Dłucik