The Boogie Town powrócili z drugim albumem – „Grawitacja”.
Krążek jest już od jakiegoś czasu do kupienia a na pytania z nim
związane ale i nie tylko te dotyczące nowego wydawnictwa odpowiadali Ula
Rembalska oraz Bartek Mieszkuniec.
Po świetnym debiucie, który udało Wam się zrealizować pod skrzydłami
Mystic Production, przyszła pora na album drugi. Z jednej strony chyba
było trochę łatwiej, bo tym razem z realizacją swoich pomysłów nie
musieliście kluczyć „od Iwana do pogana”, Z drugiej zaś strony, zawsze
jest ta presja aby udowodnić światu że nie jest się artystą jednego
albumu, że swoją muzyką idzie się do przodu, a nie stoi w miejscu. Moim
skromnym zdaniem, „Grawitacja” jest jeszcze lepsza od „Jedynki”.
Powiedzcie więc, łatwiej pracowało się nad debiutem czy nad Waszym
najnowszym dziełem?
Ula: Ciężko nam porównać te dwie sytuacje. Tak jak zauważyłeś,
podczas nagrywania „1” nasze obawy krążyły głównie wokół tematu wydawcy.
Zdecydowaliśmy się nagrać nasz pierwszy album na własną rękę, zanim
znaleźliśmy wytwórnię która chciałaby podpisać z nami kontrakt. Mieliśmy
już dość nagrywania demówek, przerabiania naszych piosenek tylko
dlatego, że coś co powstało kilka miesięcy wcześniej przestało nam się
podobać. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy w nieskończoność
„poprawiać” i zmieniać, bo to do niczego nie prowadzi. Postanowiliśmy
zamknąć temat tych utworów i jedynym sposobem było nagranie płyty.
Bartek: Nie byliśmy pewni czy ktokolwiek będzie zainteresowany
naszymi piosenkami, a nawet jeśli to czy będzie gotów je wydać. Na
szczęście okazało się, że znalazła się wytwórnia, która nie tylko
wysłuchała płyty którą od nas dostała, ale również błyskawicznie nam
odpowiedziała i zaprosiła na rozmowy.
Choć, na „Grawitacji” znalazło się wiele zdecydowanie
spokojniejszych, wręcz balladowych kompozycji, jednak mimo wszystko
wydaje mi się, że jest to album zdecydowanie bardziej rockowy od
debiutu? Czy podzielacie to odczucie? Co miało wpływ na taki stan
rzeczy, może to, że na pierwszej płycie funkcjonowaliście jako kwartet,
a teraz „The Boogie Town” to praktycznie duet, który tworzycie Wy plus
muzycy towarzyszący?
Bartek: The Boogie Town od zawsze był duetem. Zakładaliśmy go w
2007 roku z taką właśnie myślą. Byliśmy wcześniej razem w zespole, który
nie przetrwał próby czasu i właśnie rozpad tego wcześniejszego projektu
skłonił nas do założenia Boogie Town. Doskonale się rozumiemy i mamy
podobne spojrzenie na muzykę. Bycie duetem, jako że jesteśmy oboje
kompozytorami i producentami wszystkich naszych nagrań, jest dla nas i
dla muzyków którzy z nami grają rzeczą naturalną i zdrowym układem. Obie
płyty, poza bębnami, basem i kwartetem smyczkowym, nagrywaliśmy sami.
Ula: Przy debiutanckim albumie marzył nam się stały skład
koncertowy, który wtedy wydawał się nam tym ostatnim, stąd umieszczenie
go na okładce płyty. Czas pokazał, że nie wszystko poszło tak jakbyśmy
sobie tego życzyli. Efekt jest taki, że spośród czterech osób które
oprócz nas są na okładce „1” tylko jedna nagrywała ten album, a dwie już
z nami w ogóle nie współpracują. Przy „Grawitacji” chcieliśmy uniknąć
nieporozumień, stąd obecność tylko naszej dwójki. Jeśli natomiast pytasz
o różnice pomiędzy brzmieniem obu płyt, to na pewno nie wynikają one ze
składu, ponieważ obie nagrywali ci sami muzycy. Jedyną różnicą było to,
że tym razem w studiu Pawła Marciniaka nagraliśmy tylko bębny i
kwartet, natomiast całą resztę zarejestrowaliśmy w naszym studiu.
Paradoksalnie więc, mimo wiszącej nad nami daty premiery i krótszego
czasu jaki mieliśmy na nagrania, spędziliśmy więcej czasu w samym studiu
na kombinowaniu z brzmieniami, efektami i innymi niuansami
produkcyjnymi. Nie ograniczały nas godziny pracy, sprzęt był rozstawiony
i gotowy do nagrań non stop.
Bartek: Założyliśmy sobie również, że tym razem to pierwsze
podejście będzie tym ostatnim w większości przypadków. Chcieliśmy
uchwycić tą specyficzną i trudną do odtworzenia później energię, która
towarzyszy tylko pierwszemu podejściu do nagrania. Jednocześnie, nie
chcieliśmy nagrać „1” nr 2. (śmiech). Nie chcieliśmy napisać kolejnej
„Emily”. Wydawało nam się, że nie miałoby to sensu, ponieważ taka płyta
już istnieje. Zgadzamy się z opinią, że drugi album jest mimo wszystko
bardziej rockowy. Chcieliśmy żeby był odważniejszy, dlatego postawiliśmy
na bardziej wyraziste brzmienia, przede wszystkim gitar i klawiszy, ale
też na bardziej charakterystyczne, zadziorne efekty wokalowe i na
odważniejszy miks nagrań.
Pierwsza płyta była praktycznie w całości angielskojęzyczna (nie
licząc oczywiście 13-tego utworu – polskojęzycznej wersji „Emily”) Tym
razem między piosenkami angielskojęzycznymi wplotły się aż 3 kompozycje
śpiewane po polsku. Czy decydując się na taki układ albumu nie
obawialiście się, że może to potencjalnie negatywnie wpłynąć, jeżeli
album miałby zaistnieć na rynku zagranicznym?
Bartek: Nie, ponieważ nagraliśmy również anglojęzyczne
wersje tych trzech piosenek i mamy przygotowaną wersję płyty na której
jest dziesięć piosenek po angielsku i trzy piosenki po polsku jako bonus
tracki, z myślą o Polonii.
Tutaj chciałem zapytać bezpośrednio Ulę – lepiej śpiewa Ci się po
polsku czy w języku angielskim? A jak to wygląda od strony literackiej,
łatwiej przychodzi pisanie tekstów w języku ojczystym czy jest to bez
różnicy?
Ula: Jeśli chodzi o samą trudność śpiewania, od strony
technicznej, jest podobnie. Natomiast każdy z tych języków jest
trudniejszy na innym polu. Oczywiście język polski jako mój język
ojczysty ma tę przewagę, że jest dla mnie całkowicie naturalny i w pełni
zrozumiały. Co nie zmienia faktu, że zawiera dużo trudnych głosek typu
sz, cz, ś, ć itd., które potrafią nastręczać trudności i zwyczajnie nie
brzmią ładnie. Angielski natomiast wymaga ode mnie jakby nie było
większej uwagi, aby poprawnie wymówić każdy wyraz. Choć śpiewając o tym
nie myślę, to pewnie podświadomie mój mózg cały czas tego pilnuje. Poza
tym, poprawna wymowa w języku angielskim wcale nie jest taka łatwa jak
niektórym się wydaje. Jest wiele głosek i zasad wymowy których w naszym
języku nie ma i których po prostu trzeba się nauczyć. Słyszę również
różnicę w barwie mojego głosu w obu językach, która wynika z tego, że
angielski jest językiem bardziej nosowym i brzmię w nim zdecydowanie
ciemniej, przez co wydaje się jakbym śpiewała niżej. Musieliśmy nawet
stosować inne ustawienia efektów na wokalu w obu wersjach językowych.
Natomiast przekaz języka polskiego dociera do nas od razu i trafia
prosto w serce, nie przechodzi w głowie procesu podwójnego tłumaczenia
jak w przypadku angielskiego, przez co teksty mogą wydawać się mniej
tajemnicze i atrakcyjne. Śpiewając po raz pierwszy „Emily” w wersji
polskiej poczułam się kompletnie „obnażona”, wydawało mi się że odkrywam
przed ludźmi którzy będą tego słuchać o wiele więcej niż bym chciała,
ale to dzięki Bogu minęło, ponieważ wytworzyłam sobie w głowie jakąś
sztuczną barierę, która pozwala mi śpiewając nie skupiać się na
poszczególnych wyrazach tylko obejmować całość piosenki. Jeśli natomiast
chodzi o pisanie tekstów, to polskie teksty zawsze piszemy we dwójkę.
Jest to dużo trudniejsze od pisania w języku angielskim. Wynika to
pewnie z tego, że angielski jest językiem jakby „stworzonym” do muzyki.
Jest bardziej melodyjny, ma ruchomy akcent, dużo więcej wyrazów niż nasz
język i co w pisaniu tekstów bardzo ważne, ma również duży zasób
wyrazów jednosylabowych. Samo to, że śpiewamy przecież na samogłoskach,
których w języku angielskim jest około 13, a w polskim tylko 6 robi
znaczną różnicę. (śmiech). Mimo tego, nie wyobrażamy już sobie z
Bartkiem innej wersji „Emily” jak tylko ta po polsku. Poza tym, że mamy
do niej ogromny sentyment, to czujemy, że tylko nasz ojczysty język jest
w stanie dotrzeć do nas w taki sposób, żaden inny nie jest go w stanie
zastąpić. Podobnie jest z nowymi piosenkami nagranymi po polsku na
„Grawitacji”.
Powiedzcie coś o tym czarującym miejscu w którym powstała strona
graficzna płyty? Kto był pomysłodawcą okładki, kto wybierał miejscowość
w której powstawała? Czy jest to miejscowość szczególnie Wam bliska
albo było to dziełem przypadku?
Bartek: Sesję robiliśmy w Małej Wsi niedaleko Grójca, w
przepięknym osiemnastowiecznym pałacu, który był kiedyś siedzibą książąt
Lubomirskich. Jesteśmy bardzo wdzięczni fotografowi z którym tym razem
pracowaliśmy – Mirkowi Pietruszyńskiemu, że zawiózł nas do Małej Wsi i
pokazał nam ten cudowny pałac. Poprosiliśmy go, żeby pomieszczenie w
którym będziemy robić zdjęcia miało polski klimat, a zarazem żeby
oddawało muzykę która jest na „Grawitacji”. Sam pomysł na okładkę był
nasz. Chodziło nam o uchwycenie tematu „grawitacji” w nieoczywisty
sposób. Nie chcieliśmy się podwieszać na linkach i lewitować, nie
pasowałoby to zupełnie do klimatu płyty, która jest przestrzenna, ale
nie futurystyczna. Dlatego też wymyśliliśmy unoszące się wokół nas
przedmioty. Zebraliśmy więc kilka naszych prywatnych rzeczy które
chcielibyśmy umieścić na tym zdjęciu i przywieźliśmy je na plan. Jest
więc m.in. prawdziwe koło ratunkowe, stara maszyna do pisania, wypchany
głuszec, świnia skarbonka, lustro…
Ula: Każdy z tych przedmiotów nie został zresztą wybrany
przypadkowo i coś dla nas oznacza. Gdy weszliśmy do pałacu od razu
spodobała nam się pierwsza sala, z tą niesamowitą drewnianą podłogą
przypominającą szachownicę. Chcieliśmy, żeby zdjęcia niosły ze sobą
pewną symbolikę i tak też się stało. Na przykład, na jednym ze zdjęć w
książeczce widnieje za nami na ścianie sentencja łacińska, mówiąca o
tym, że aby zwyciężać powinniśmy uczyć się na losach naszych przodków.
Jest to naprawdę niezwykłe miejsce. Czuje się tam powiew historii.
Przyznam
szczerze, że chętnie zobaczyłbym grupę The Boogie Town na scenie, nie
mogę więc nie zapytać o Wasze plany koncertowe. Czy planowana jest jakaś
większa trasa koncertów promująca płytę „Grawitacja”. Gdzie można Was
będzie zobaczyć po nowym roku na scenie?
Ula: Mamy w planach zagranie trasy koncertowej promującej
„Grawitację” na początku przyszłego roku, a dokładniej na przełomie
lutego i marca. Chcemy wystąpić zarówno w małych miejscowościach, jak i w
dużych miastach. Niedawno rozpoczęliśmy rozmowy z klubami w których
chcielibyśmy zagrać i mamy nadzieję, że niedługo na naszych stronach
internetowych pojawią się szczegółowe informacje na ten temat.
Wiem, że Wasze życiowe cele wiążą się nie tylko z produkcja swoich
własnych płyt, w przyszłości pragniecie podobno zająć się produkcją płyt
innych artystów, dlatego powstaje Wasze „Boogie Town Studio”? Jakiego
typu muzykę chcielibyście w przyszłości realizować?
Bartek: Własne studio od zawsze było naszym marzeniem. Oboje
wprost uwielbiamy pracę w studiu i moglibyśmy z niego praktycznie nie
wychodzić. Produkcja i realizacja muzyczna sprawia nam ogromną frajdę.
Czasem wydaje nam się, że nawet większą od komponowania, ale może wynika
to z tego, że pisanie piosenki to sam początek, sam zarys, a tak
naprawdę prawdziwa praca zaczyna się dla nas dopiero przy produkcji i
nagrywaniu utworu. Jest to na pewno bardziej czasochłonne, ale i
rozwijające.
Ula: Jeśli chodzi o artystów z którymi chcielibyśmy w
przyszłości pracować, to na pewno będą to osoby które dobrze wiedzą co
chciałyby wyrazić przez muzykę, znają swoje możliwości, ale jednocześnie
nie boją się nowości i zmian, biorą sobie do serca uwagi i potrafią
nawet krytykę wykorzystać na plus. Rodzaj muzyki tak naprawdę nie ma tu
żadnego znaczenia. Jeśli ktoś jest szczery i oryginalny w tym co robi,
słychać to od samego początku.
Zostając przy muzyce, zdradźcie tajemnicę co wam w duszy gra? Co nuci
Bartek Mieszkuniec podczas golenia (sorry przecież zapuściłeś sporą
bródkę 😉 ), a co śpiewa do lustra Ula Rembalska podczas tworzenia
makijażu? Jaka muzyka sączy się z głośników w waszych samochodach? Czego
słuchacie do poduszki przed zaśnięciem? Jaką płytę najchętniej
zobaczylibyście jako prezent pod choinką?
Bartek: Ja często nucę piosenki The Beatles. Jestem wielkim
fanem Paula McCartney’a. Oczywiście wszystko zależy od nastroju jaki mam
danego dnia. Natomiast samochód był dla nas ostatnimi czasy głównym
miejscem gdzie sprawdzaliśmy miks naszych piosenek. Po długotrwałym
procesie miksowania każdej piosenki wraz z Pawłem, zabieraliśmy ją ze
sobą na płycie do samochodu i robiliśmy sobie rundkę po Łodzi, żeby po
kilku godzinach wrócić i zrobić jakieś poprawki jeśli była taka
potrzeba.
Ula: Ja osobiście wolę czyjejś muzyki słuchać niż ją nucić i
robię to naprawdę bardzo rzadko. Czasem nawet czuję się nieswojo gdy
ktoś obok mnie zaczyna śpiewać sobie coś pod nosem. Nie mam pojęcia z
czego to wynika. Jak byłam nastolatką, wszędzie zabierałam ze sobą
najpierw mojego walkmana, a później discmana. Gdy byłam na studiach
pojawił się mój pierwszy odtwarzacz mp3, w którym teraz głównie
wykorzystuję funkcję dyktafonu do nagrywania pomysłów. Natomiast jeżeli
jesteśmy w trakcie nagrywania płyty, staram się ograniczyć słuchanie
muzyki tylko do nagrywanych piosenek, żeby dać uszom i głowie odpocząć.
Wtedy cisza potrafi być naprawdę kojąca.
Bartek: A pod choinkę marzy mi się box ze wszystkimi albumami wydanymi przez Beatlesów…
Ula: Wiedziałam! A ja chciałabym dostać bilet na koncert Adele, a
jeśli musiałabym zostać tylko przy płycie, to przynajmniej jej
koncertowe DVD.
Zapytam Was jeszcze o inspiracje pozamuzyczne. Czy była ostatnio
jakaś wyjątkowa książka, film lub inny rodzaj sztuki który zrobił na Was
ostatnio szczególne wrażenie?
Bartek: Oglądałem ostatnio film „Mr. Nobody”, w którym zresztą
główną rolę zagrał Jared Leto z 30 Seconds To Mars. Polecił mi go
fryzjer Uli, gdy podczas jednej z rozmów poruszyliśmy temat światów
równoległych i możliwości podróżowania po alternatywnych
rzeczywistościach. A że od niedawna intryguje mnie szeroko pojęta
tematyka „kosmosu”, wymiarów itd., postanowiłem wypożyczyć sobie „Mr.
Nobody” jako wstęp do jakiejś poważniejszej lektury. Nie jest to film
najłatwiejszy w odbiorze, ale za to bardzo wciągający i nasuwający wiele
pytań, na które ciężko znaleźć odpowiedź i o których trudno zapomnieć.
Ula: Na mnie ogromne wrażenie zrobiła książka Richarda Dawkinsa
„Najwspanialsze widowisko świata. Świadectwa ewolucji”. Nie mogłam
uwierzyć w to co czytałam. Nie mieściło mi się w głowie, że prawie
połowa Amerykanów uważa, że Bóg stworzył człowieka dziesięć tysięcy lat
temu. Później zaczęłam szukać informacji co na ten temat sądzą Polacy i
okazało się, że jedna trzecia ankietowanych odpowiada podobnie. Jest to
niesamowite, że w XXI wieku są ludzie którzy nie traktują ewolucji jako
niezaprzeczalnego faktu, m.in. dlatego że mylnie rozumieją albo nie chcą
zrozumieć słowa „teoria”. To tak jakby nie wierzyli również w teorię
grawitacji. Dla mnie osobiście to, że teoria ewolucji już dawno stała
się faktem zupełnie nie kłóci się z wiarą w Boga. Są to dwie zupełnie
inne rzeczy. Dlatego cieszę się, że ta książka stała się bestsellerem i
że dzięki niej również ja mogłam przemyśleć wiele spraw.
Na zakończenie, jeszcze jedno pytanie do Uli. Skończyła się właśnie
pierwsza edycja programu „The Voice Of Poland”, w której miałaś
przyjemność doradzać drużynie Nergala. Jak odbierałaś to widowisko
muzyczne stojąc jednak troszeczkę z boku. Jaki jest Twój stosunek do
tego typu produkcji? Czy możesz zdradzić rąbka tajemnicy jak to wygląda
od kuchni? Czy miałaś swojego prywatnego faworyta? Gdyby zależało to
wyłącznie od Ciebie kto by wygrał ten teleturniej?
Ula: Bardzo spodobał mi się pomysł z przesłuchaniami w ciemno. W
żadnym innym programie jury nie oceniało, nawet wstępnie, uczestników
tylko po głosie. Liczyłam na to, że poziom będzie wysoki, ale nie
spodziewałam się aż tak wysokiego! Mamy w Polsce naprawdę świetnych
wokalistów i chciałabym żeby coś za tym poszło. Ostatnio, programów tego
typu jest w telewizji bardzo dużo, a tak naprawdę od czasów pierwszego
Idola, osoby które zrobiły karierę po udziale w takim show można
wymienić na palcach jednej ręki. Każdy uczestnik powinien pamiętać o
tym, że taki program jest tylko jednym ze środków do celu, a nie celem
samym w sobie. Jeśli nie ma się wystarczająco dużo siły i zaparcia, a do
tego skromności i przede wszystkim nie jest się przygotowanym na ciężką
pracę i masę związanych z tym nerwów, to nie ma to szans na powodzenie.
My jako Boogie Town idziemy tradycyjną drogą. Wydajemy płyty, kręcimy
teledyski, gramy koncerty, ale przede wszystkim wciąż nagrywamy nowe
rzeczy i mamy w głowie jeden cel – by się rozwijać. Program tego typu
daje ogromną szansę jakiej większość muzyków na świecie nigdy nie miała.
Uczestnicy zdobywają ogromną popularność w bardzo krótkim czasie, co
może skutkować tym, że się pogubią i stracą poczucie rzeczywistości,
zapominając o sednie sprawy jakim jest muzyka i tylko muzyka. Będąc w
„The Voice Of Poland” miałam okazję zaobserwować wiele scenek które
utkwiły mi w pamięci, ale szczególnie jedna zrobiła na mnie wrażenie. Po
odcinku finałowym, tak jak zawsze były robione zdjęcia na tle logo
programu. Ustawili się trenerzy i oczywiście Damian Ukeje który wygrał
program. Błyskały flesze, był niesamowity zgiełk, fotografowie krzyczeli
„spójrz tutaj”, „w lewo”, „teraz w prawo” itd. Kiedy skończyli robić
zdjęcia, pod ścianą ustawił się jeden z uczestników, który odpadł dużo
wcześniej. Błysnęły dwa flesze i zapadła cisza, po czym chłopak wyraźnie
zdziwiony i zawstydzony spuścił głowę i zniknął. Niestety jest tak, że
najtrudniejsze jest utrzymanie popularności, po tym jak się ją zdobyło.
Moim zdaniem, im dłuższa jest twoja droga, tym później łatwiej ci
utrzymać się na powierzchni, bo ta droga kształtuje nie tylko człowieka,
ale i przyszłego artystę. Jeśli z dnia na dzień stajesz się znany,
musisz starać cię sto razy bardziej żeby pokazać i udowodnić ludziom, że
ty i twoja muzyka jesteście coś warci.
Ponieważ Święta są praktycznie na wyciągniecie ręki i Nowy Rok,
tuż-tuż, w imieniu własnym, jak i całej ekipy Rock Area, chciałem życzyć
Wam wszystkiego najprzyjemniejszego, co się z tym okresem wiąże, a z
Nowym Rokiem, realizacji wszystkich planów i dążeń, samych sukcesów i
braku grawitacji, tej uporczywej siły ciągnącej nas tak uporczywie w
dół.
Bartek: Dziękujemy serdecznie. My również chcieliśmy zarówno
Tobie, jak i całej ekipie i wszystkim czytelnikom Rock Area, złożyć
najserdeczniejsze życzenia Radosnych, Rodzinnych Świąt Bożego
Narodzenia…
Ula: … oraz żebyście nadchodzący rok 2012 mogli zaliczyć do najpiękniejszych lat w swoim życiu!
Pytał: Marek Toma