Ten Years After – legendarny brytyjski zespół, którego kariera
rozpoczęła się od występu na słynnym festiwalu w Woodstock w 1969 roku
po raz kolejny zawitał niedawno do Polski. Wystąpił między innymi w
Ośrodku Kultury „Andaluzja” w Piekarach Śląskich. Przed występem
(znakomitym zresztą) była okazja, by zamienić parę słów z basistą Leo
Lyonsem.
W tak zwanych „normalnych” zawodach po trzydziestu, czterdziestu
latach pracy jest się już na emeryturze. Wy jesteście na scenie już
ponad czterdzieści i wciąż nie macie tego dosyć…
Taak, wciąż mamy w sobie siłę. Ona bierze się stąd, że po prostu kocham
to co robię. Jesteśmy szczęściarzami. Wychodzenie na scenę, granie dla
ludzi daje mnóstwo energii. Mówiąc szczerze, gdybym nie grał pewnie
byłbym już martwy. To nie jest zwykła praca, robię coś co sprawia mi
przyjemność.
Kiedy myślisz o tym słynnym festiwalu w Woodstock, od którego tak
naprawdę rozpoczęła się popularność Ten Years After, nachodzą Cię
refleksje w stylu „O mój Boże, ile to już lat minęło…”
Nie lubię cofać się w przeszłość. Tamten festiwal wcale nie wydaje się
nam tak odległy. W ubiegłym roku graliśmy tam podczas koncertu z okazji
40 rocznicy tego festiwalu i wtedy pewne wspomnienia powróciły. Cóż…
lata przeleciały bardzo szybko.
Czułeś się wówczas hippisem?
Tak, z tym że pojęcia „hippis”, „hippisowski” są bardzo pojemne. Możemy
przecież mówić o muzyce, o strojach, narkotykach, możemy stosować go w
odniesieniu do wojny Wietnamie, która była wówczas bardzo niepopularna.
Tak więc można postrzegać hippisów w bardzo różnym kontekście. Może
ówczesna moda stanowiła jedność, ale filozofia hippisowska z pewnością
nie była jednolita.
A taki pojęcia jak „miłość”, „pokój”…
Nie wydaje mi się, żeby było z nimi coś nie tak. Być może wraz z
wiekiem, człowiek staje się bardziej cyniczny. Ale nie wszystko z
tamtych lat zostało zaprzepaszczone. Coś jednak zmieniło się na lepsze.
Ale cóż.. wojny nadal trwają. Niektóre rzeczy powtarzają się cyklicznie,
to jak zaklęty krąg.
Kiedy pierwszy raz pojechałem do Ameryki działy się tam okropne rzeczy,
jeśli chodzi o podziały rasowe w społeczeństwie. Czarnoskórzy musieli
siedzieć z tyłu autobusów, nie mogli wejść do hotelu. Hippisów również
traktowano źle, nosili przecież długie włosy, za to nie chciano ich
wpuszczać do hotelu, do restauracji, a w niektórych stanach na południu
USA można było nawet trafić do aresztu, gdzie dodatkową karą było
obcinanie włosów. Teraz nawet ortodoksyjni mieszkańcy Południa noszą
długie włosy (śmiech). Współczesny świat nie jest idealny, nie jest
przepełniony miłością…
Tekst Waszego utworu „I’d Love To Change The World” wciąż jest zatem aktualny.
– Zwłaszcza ten fragment „Chciałbym zmienić świat, ale nie wiem co mam
zrobić” (śmiech) Nie chciałbym teraz być prezydentem USA i podejmować
strategiczne decyzje. Przecież on jest cały czas pod ogromną presją
ludzi ze swojego otoczenia.
Niektórzy kontestatorzy z lat 60 i 70 zostali później politykami.
O tak. Kiedy występowaliśmy na imprezie, bodaj z okazji 25 rocznicy tej
imprezy, ówczesny mer miasteczka Bethel miał hippisowskie korzenie.
Pamiętam też, że jeden z amerykańskich senatorów, również niegdyś
związany z tą kulturą. Nie można wysadzić systemu, musisz uczestniczyć w
tym i próbować zmienić coś na lepsze.
Śledzisz dokonania młodych muzyków, zespołów?
Lubię rzeczy, które nagrywa Jack White, zarówno z Racounters oraz z tym
nowym zespołem Dead Weather. Wciąż słucham bluesa, nowych wykonawców z
tego gatunku. Na przykład Joe Bonamassa, lubię brzmienie jego gitary.
Mieszkam w Nashville, więc jestem też na bieżąco z muzyką country.
Ciekawe, że wielu spośród tych młodych artystów tak chętnie sięga po klasyczne brzmienia.
Ale tak było zawsze, na przykład w takim stylu jak rock progresywny,
gdzie muzycy słuchali klasyków. Poza tym tacy ludzie jak Beethoven,
Mozart byli buntownikami, hippisami swoich czasów. Teraz młodzi słuchają
Stonesów, bluesa, wiem, że sięgają także po Ten Years After. Rzecz w
tym, by w tym co robili kierowali się głosem serca, a nie komercyjnymi
pobudkami.
Będziecie świętować 45 a może i 50 rocznicę występu na festiwalu Woodstock?
(śmiech) Kto wie… Na razie wolimy się skupić na tych mniej okrągłych,
41, 42, 44 i pół (śmiech). W ubiegłym roku wystąpiliśmy na takiej
imprezie „Bohaterowie Woodstock”, byli tam Country Joe, Jefferson
Airplane oraz inni wykonawcy. Nie wiem jeszcze czy organizatorzy planują
powtórkę w tym roku…
Wywiad: Robert Dłucik