TEN YEARS AFTER – Leo Lyons (09.03.2010)

tenyearsafter

Ten Years After – legendarny brytyjski zespół, którego kariera rozpoczęła się od występu na słynnym festiwalu w Woodstock w 1969 roku po raz kolejny zawitał niedawno do Polski. Wystąpił między innymi w Ośrodku Kultury „Andaluzja” w Piekarach Śląskich. Przed występem (znakomitym zresztą) była okazja, by zamienić parę słów z basistą Leo Lyonsem.


W tak zwanych „normalnych” zawodach po trzydziestu, czterdziestu latach pracy jest się już na emeryturze. Wy jesteście na scenie już ponad czterdzieści i wciąż nie macie tego dosyć…

Taak, wciąż mamy w sobie siłę. Ona bierze się stąd, że po prostu kocham to co robię. Jesteśmy szczęściarzami. Wychodzenie na scenę, granie dla ludzi daje mnóstwo energii. Mówiąc szczerze, gdybym nie grał pewnie byłbym już martwy. To nie jest zwykła praca, robię coś co sprawia mi przyjemność.


Kiedy myślisz o tym słynnym festiwalu w Woodstock, od którego tak naprawdę rozpoczęła się popularność Ten Years After, nachodzą Cię refleksje w stylu „O mój Boże, ile to już lat minęło…”

Nie lubię cofać się w przeszłość. Tamten festiwal wcale nie wydaje się nam tak odległy. W ubiegłym roku graliśmy tam podczas koncertu z okazji 40 rocznicy tego festiwalu i wtedy pewne wspomnienia powróciły. Cóż… lata przeleciały bardzo szybko.


Czułeś się wówczas hippisem?

Tak, z tym że pojęcia „hippis”, „hippisowski” są bardzo pojemne. Możemy przecież mówić o muzyce, o strojach, narkotykach, możemy stosować go w odniesieniu do wojny Wietnamie, która była wówczas bardzo niepopularna. Tak więc można postrzegać hippisów w bardzo różnym kontekście. Może ówczesna moda stanowiła jedność, ale filozofia hippisowska z pewnością nie była jednolita.


A taki pojęcia jak „miłość”, „pokój”…

Nie wydaje mi się, żeby było z nimi coś nie tak. Być może wraz z wiekiem, człowiek staje się bardziej cyniczny. Ale nie wszystko z tamtych lat zostało zaprzepaszczone. Coś jednak zmieniło się na lepsze. Ale cóż.. wojny nadal trwają. Niektóre rzeczy powtarzają się cyklicznie, to jak zaklęty krąg.

Kiedy pierwszy raz pojechałem do Ameryki działy się tam okropne rzeczy, jeśli chodzi o podziały rasowe w społeczeństwie. Czarnoskórzy musieli siedzieć z tyłu autobusów, nie mogli wejść do hotelu. Hippisów również traktowano źle, nosili przecież długie włosy, za to nie chciano ich wpuszczać do hotelu, do restauracji, a w niektórych stanach na południu USA można było nawet trafić do aresztu, gdzie dodatkową karą było obcinanie włosów. Teraz nawet ortodoksyjni mieszkańcy Południa noszą długie włosy (śmiech). Współczesny świat nie jest idealny, nie jest przepełniony miłością…


Tekst Waszego utworu „I’d Love To Change The World” wciąż jest zatem aktualny.

– Zwłaszcza ten fragment „Chciałbym zmienić świat, ale nie wiem co mam zrobić” (śmiech) Nie chciałbym teraz być prezydentem USA i podejmować strategiczne decyzje. Przecież on jest cały czas pod ogromną presją ludzi ze swojego otoczenia.


Niektórzy kontestatorzy z lat 60 i 70 zostali później politykami.

O tak. Kiedy występowaliśmy na imprezie, bodaj z okazji 25 rocznicy tej imprezy, ówczesny mer miasteczka Bethel miał hippisowskie korzenie. Pamiętam też, że jeden z amerykańskich senatorów, również niegdyś związany z tą kulturą. Nie można wysadzić systemu, musisz uczestniczyć w tym i próbować zmienić coś na lepsze.


Śledzisz dokonania młodych muzyków, zespołów?

Lubię rzeczy, które nagrywa Jack White, zarówno z Racounters oraz z tym nowym zespołem Dead Weather. Wciąż słucham bluesa, nowych wykonawców z tego gatunku. Na przykład Joe Bonamassa, lubię brzmienie jego gitary. Mieszkam w Nashville, więc jestem też na bieżąco z muzyką country.


Ciekawe, że wielu spośród tych młodych artystów tak chętnie sięga po klasyczne brzmienia.

Ale tak było zawsze, na przykład w takim stylu jak rock progresywny, gdzie muzycy słuchali klasyków. Poza tym tacy ludzie jak Beethoven, Mozart byli buntownikami, hippisami swoich czasów. Teraz młodzi słuchają Stonesów, bluesa, wiem, że sięgają także po Ten Years After. Rzecz w tym, by w tym co robili kierowali się głosem serca, a nie komercyjnymi pobudkami.


Będziecie świętować 45 a może i 50 rocznicę występu na festiwalu Woodstock?

(śmiech) Kto wie… Na razie wolimy się skupić na tych mniej okrągłych, 41, 42, 44 i pół (śmiech). W ubiegłym roku wystąpiliśmy na takiej imprezie „Bohaterowie Woodstock”, byli tam Country Joe, Jefferson Airplane oraz inni wykonawcy. Nie wiem jeszcze czy organizatorzy planują powtórkę w tym roku…

Wywiad: Robert Dłucik

Dodaj komentarz