Józef Skrzek – multinstrumentalista, kompozytor, wokalista, aranżer, producent muzyczny. Polska usłyszała o nim, gdy na krótko dołączył do zespołu Breakout, później współpracował też z Czesławem Niemenem. Sławę i uznanie zdobył w latach siedemdziesiątych z własnym zespołem SBB. – To moje dziecko – mówi o tej legendarnej grupie. „Dzieckiem” nadal bardzo aktywnym…
Rok po premierze „Iron Curtain” do sklepów trafił kolejny album „Blue Trance”. Tempo pracy godne młodej, głodnej sukcesów kapeli, a nie uznanych, rockowych weteranów…
Granie jest naszą domeną. Znowu gramy razem, to jest wielkie szczęście, bo mogło tak nie być. Każdy ma jakieś swoje trendy, każdy idzie poniekąd w swoją stronę. To że mogliśmy się zebrać w studio po półtorej roku, to jest jednak fart w tym całym rozgardiaszu. Poza tym wydawca jeszcze bardzo chciał, żeby zrobić aneks, bonus… czy dodatkowe zagranie. Właściwie zimą, kiedy grałem koncert organowy w Bielsku, bo takie gram też, doszliśmy do porozumienia, że możemy to zrobić jeszcze raz, no i zobaczymy co z tego będzie.
Teksty na płytę napisała Alina Skrzek. Nie chciał Pan wracać do poezji Juliana Mateja?
Po co mam wracać? Robię to co chcę. Nie mam żadnych sentymentów, kontraktów… jestem wyzwolonym człowiekiem. Zwłaszcza artystycznie będę robił to co będę chciał, to co mi się podoba. Utwory były gotowe, tekstów jeszcze nie miałem, po nagraniach w Lubrzy zebrałem się z Aliną, pojechaliśmy w góry. No i w górach zaczęliśmy po prostu frazować tekstowo: ja gwizdałem, a Alina pisała. Wyszło z tego, to co jest…
„Doliny Strumieni” to właśnie owoc tego wypadu w góry?
Zdecydowanie. Ten konkretny tekst powstał w plenerze, na wysokości prawie tysiąca metrów, na Ochodzitej.
Jak przebiegała praca w studiu?
Każdy coś przynosił. Na początek zagraliśmy w studiu z kopyta dwa utwory, jednym z nich było „Red Joe”, powiedziałbym takie w stylu wczesnego SBB, czyli jakiś motyw harmoniczny, na tym się zaczynały jakieś przyśpiewki, jakieś improwizacje…
Otwierająca album „Etiuda Trance” też utrzymana jest w duchu dawnego SBB.
Etiuda to jest bardziej moje granie. Takie bardziej zwarte. Tam wszystko jest ułożone, tip top. Tam już bąków się nie puszcza…
„Etiuda Trance”, „Blue Trance”, „Coda Trance” sugerują, że mamy do czynienia z concept albumem.
Tak wyszło. Na początku był „Blue Trance”, coś na luzie bardziej, takie spuszczenie z tego poważniejszego patosu. Pastisz, coś w konwencji „Rock For Mack”, najbardziej frywolny (śmiech).
Ów „błękitny trans” to kosmos, niebo?
Też. Ale przede wszystkim jest to malarstwo. Są to barwy i te barwy jesienne, barwy muzyczne różnorakie…
Na tournee promującym ten album po raz kolejny przetną się Wasze drogi z Deep Purple.
Fajnie, że możemy znów razem być. To miłe rzecz jasna. Natomiast… oni są poukładani w sposób profesjonalny w show businessie, my z kolei jesteśmy tak „na wyrywkę” (śmiech).
Ale przecież SBB też swego czasu miał okazję skosztować smaku tego zachodniego show businessu…
No tak, tylko kogo to interesuje. Liczą się tylko ci, którzy są tam…w górze. Tutaj na wschodzie będziesz zawsze do tyłu, jeśli nie ruszysz gdzieś w świat na ostro. Największe sukcesy zespół odnosił kiedy siedział gdzieś tam świecie, nagrywał płyty i wchodził coraz wyżej. Była duża promocja, były duże reklamy i trasy koncertowe non stop. Teraz to jest takie „pykanie”, nie ma siły… Nam się zdaje, że jesteśmy świetni i kończy się to na jakimś trywialnym spotkaniu u Kuby Wojewódzkiego, albo tym podobnego pacjenta. Jeżeli chcesz wejść na jakiś poważny rynek, to musisz grać. Zagraliśmy 3-4 lata temu koncert w USA jeszcze z Paulem Wertico razem z grupą Marillion i to było to! Były tysiące ludzi z całego świata i to było to! A tutaj – jest jak jest. Może to wydaje się troszeczkę frustrujące, ale niestety prawda jest okropna. Nie napędzisz tego tutaj, tak jak trzeba. Jeśli chcesz rzeczywiście iść do przodu – musisz robić coś w świecie. Ja się nad tym mocno zastanawiam na dzień dzisiejszy… SBB oczywiście znane jest tu i ówdzie, a może i na całym świecie, no ale… powinno się bardziej jeszcze gdzieś tam pokazywać. Musimy mieć na to szansę. Bo w przeciwnym wypadku będzie grało jako support Deep Purple…
Dlaczego zgodził się Pan na wydanie płyty z zapisem koncertu, który SBB zagrało w ówczesnej Czechosłowacji bez Pana udziału?
Ja się na to nie zgodziłem, nie wiedziałem w ogóle, że coś takiego knują, nie wiem po co to zrobili. Czy szukali jakiejś sensacji. Dla mnie jest to po prostu shit, w sensie produkcyjnym. Oni sobie mogą to wydawać, oni będą wszystko wydawać, właśnie na tym to polega, że wydawca wyda ci po prostu ostatnie szczewiki (buty – przyp. red.), żeby coś sprzedać. Że mnie nie było na koncercie, a oni to wydali… To jest takie szukanie taniej sensacji, bzdura kompletna.
Ale taka płyta to niezła ciekawostka dla fanów grupy.
Fani i fanki to jedna rzecz. A zespół to jest po prostu moje dziecko. Ja go montowałem, ja go robiłem. Że mnie nie było na koncercie i już się robi sensację? Fani niech sobie puszczają co chcą, SBB jest moje.
Tamten koncert był jedynym, w którym Pan nie zagrał z SBB?
Nie wiem, nie pamiętam.
Które z płyt tego „dziecka” darzy Pan dziś największym sentymentem?
Na pewno „Memento…” jest ok. („Memento z banalnym tryptykiem” – przyp. red.). Na pewno pierwsza płyta jest dobra… bo pierwsza. Którąś z płyt z Wertico i z Nemethem też można byłoby wziąć, na przykład „Goodbye” jest ciekawa. Koncertowa, ale ciekawa. Znowu było to spotkanie wyjątkowe i z kopyta.
Utrzymujecie wciąż kontakt z Paulem Wertico?
Utrzymujemy, ale słabszy. Do pewnego momentu on był dość rzetelny, a teraz ostatnio mniej.
To też była niecodzienna sytuacja. Muzyk Paula Metheny’ego, wybitny perkusista dołącza do polskiego zespołu.
Zdarzają się takie cufale (szczęśliwe zbiegi okoliczności – przyp. red.) i to był jeden z nich. Bardzo wyjątkowy rzeczywiście, byłem pod wrażeniem. To był świetny czas. Mieliśmy znakomite porozumienie, osobiście ja z Paulem, świetnie się czułem, lepiej się z nim rozumiałem towarzysko niż z Gaborem.
Gdyby pokusiłby się Pan o porównanie SBB w latach siedemdziesiątych i obecnego wcielenia zespołu…
Jesteśmy w różnych regionach, jesteśmy w różnym tempie. To że się spotykamy, to jest może i sentyment trochę. Powiedziałbym, że chęć spróbowania jeszcze raz: co się wydarzy? To nie jest taki band, jak w latach siedemdziesiątych, kiedy wszystko się trzymało kupy od początku do końca. Teraz bardziej się zbieramy na określone produkcje. Od pewnego czasu stałem się bardziej ugodowy. Kiedyś byłem bardziej rygorystyczny i miałem lepsze wyniki. Z drugiej strony, ludzie tego nie wytrzymywali, bo ta moja taktyka prowadziła do tego, że zespół się unosił, ale równocześnie się gubił. A teraz jest więcej swobody. Możemy robić tak, możemy grać tak. Co to jest za zespół: trzech ludzi (śmiech). Jeden Grek, jeden Ślązak, jeden tam się zmienia na bębnach…
Granie w trio to zawsze ogromne wyzwanie dla muzyków.
Oczywiście, chociaż w duetach też mi dobrze wychodziło. Kiedy grałem z Michałem Banasikiem, czy z Tomkiem Szukalskim, czy z paroma innymi chłopakami – było bardzo dobrze. To też potwierdzało, że dwóch to już jest banda (śmiech).
Nawet w SBB zdarzało się, że grał koncerty Pan tylko w duecie z Jerzym Piotrowskim.
Tak, też grałem i były bardzo dobre.
Pytał: Robert Dłucik