Józef Skrzek i Anthimos Apostolis to duet muzyków, który zawsze
decydował o obliczu SBB. Przez lata istnienia perkusiści się zmieniali,
natomiast oni zawsze stali na posterunku. W karierze grupy były wzloty
i upadki, wspaniałe chwile jak i gorsze i wszystkie te przeżycia stały
się wspaniałym bagażem wspomnień. Przyjaciele ze sceny postanowili tym
razem o tym opowiedzieć, bardzo specyficznie, bez słów, za pomocą
jedynie muzyki zawartej na nowym albumie SBB. Właśnie o nowej płycie
mieliśmy sposobność rozmawiać z Józefem Skrzekiem.
SBB nie zwalnia tempa, tym razem nowa płyta to taka podróż
sentymentalna i w dodatku bardzo osobista, przyszedł czas na
podsumowanie?
Kto wie? Takie podejście było dla nas jednorazowe. Z Apostolisem trochę
się znamy. Graliśmy w przeszłości z Jerzym (Piotrowskim przp.WZ),
graliśmy z innymi perkusistami, ale Apoostolis zawsze się w składzie
znajdował. Muzycznie jesteśmy samowystarczalni. Apostolis na płycie gra
na keyboardzie, jak zawsze na gitarze, ja jestem obecny w różnych
moich instrumentacjach, tzn. gram na moogu i dodaje różne inne
ubarwienia, do tego gram na gitarze basowej, śpiewam. Z tym śpiewem
jest różnie. Na płycie jest nieźle, teraz jest gorzej. Zaryzykowałem
bardzo poważne cięcie, jestem po operacji, no i okazało się że teraz mam
o połowę mniejszą skalę . Przynajmniej na razie. Zobaczymy co z tego
wyniknie. Dla mnie osobiście głos także jest instrumentem, który
współpracuje w różnych improwizacjach. Teraz go zgubiłem i zobaczymy co z
tego będzie. Czy mam jeszcze szansę na powrót do śpiewania które
bardzo lubię czy zostanę instrumentalistą.
W poszczególnych utworach mocno wieje nostalgią, jakby tęsknotą za tym choćby chlebem z tustym..
Płyta była nagrywana w pobliżu miejsca zamieszkania, na granicy śląska i
zgłębia. Dojeżdżałem do studia z domu bo miałem bliziuteńko .
Zapominałem się w tym czasie, dużo fantazjowałem. Praktycznie
muzykowanie zawsze daje pewien odlot, daje pewien odruch wolności. Kto
wie, może to też jest nawiązaniem do tego wszystkiego co jest ojcowizną,
może to też jest taka nostalgia. Żyjemy na gwałt i na coś musimy
postawić, ja postawiłem, na rodzinę.
Przejmująca wokaliza w utworze Urodziny w Roskilde dobitnie
ilustruje że nostalgia dotyczy także rzeczy wielkich. Jak to było z
tymi trzydziestymi urodzinami na scenie w Roskilde z Bobem Marleyem w
tle?
Wielkie szczęście że spotkałem się ze znakomitymi artystami, ludźmi
którzy na festiwalu pojawili się jako legenda, właściwie objawienie
muzyki reggae, muzyki światowej, jakiegoś nowego nurtu. Stało się to
tak spontanicznie że do końca nie mogłem w to uwierzyć . Jakaś łąka,
jakieś zaplecze, wszystko na początku było takie powiedziałbym
normalne, a potem się stało wyjątkowe. Ktoś nadał informację że jestem
solenizantem i Bob, fajny facet, razem z technicznymi znaleźli się za
kulisami i gratulowali mi, to było piękne .
Roskilde to jeden z największych międzynarodowych festiwali, czy także był jednym z największych koncertów w karierze SBB?
Możliwe, ale tak do końca tego nie wiesz. Jak jest ciemno to nie wiesz
ile jest ludzi tam na tej łące, czy to jest hala gąsienicowa czy jakieś
inne miejsce . My odbieraliśmy to w poprzez przyjmowanie muzyki przez
publikę, potem też poprzez aplauz i zainteresowanie płytami.
Konkretnie płytą Follow My Dreams, którą mieliśmy wtedy przy sobie, Nie
odczuwasz do końca że tam jest jakaś ogromna ilość ludzi, tylko czujesz
pewną energię, pewną moc. Znakomite sprzęty, profesjonalne, jakbyś
wszedł nagle do krainy duchów.
We wspomnieniach pojawia się też element grozy. Jak to było z tym lotem nad Chicago?
Po znakomitym festiwalu w Meksyku, gdzie byliśmy świetnie przyjmowani,
graliśmy koncert finałowy z Marillion . Wszystko się układało
znakomicie . Czekaliśmy na lotnisku w San Diego po to żeby lecieć do
Chicago. Odlot był opóźniony, była piękna pogoda, nie mieliśmy
świadomości co się tam dzieje, ale w pewnym momencie jak już
dolatywaliśmy do Chicago to zrozumieliśmy o co chodziło. Na wschodnim
wybrzeżu były burze, ogromne burze, samolot w ogóle nie mógł wylądować w
Chicago tylko na pobliskim lotnisku . Ledwo usiadł na płycie. Mieliśmy
wszyscy bardzo dużego pietra. Duży stres. Wielkie ryzyko. Nie masz
wyjścia albo siadasz albo nie. W tym przypadku udało się, bo
sterował tym samolotem bardzo zdolny pilot i wylądowaliśmy
bezpiecznie. Staliśmy na bocznym pasie, beż możliwości wysiadania.
Samolot nie mógł ponownie wystartować bo ciągle były burze. Po jakimś
czasie wystartował i to było okropne, ten przelot do Chicago właściwie
był majstersztykiem pilota. Jak leciał? Nie wiem, pewnie nisko, z
wielkimi zgrzytami wokół . Wszyscy leżeliśmy na ziemi i można
powiedzieć że przeleciał mi film z życia, ale wylądował . Facet dostał
brawa, wszyscy autentycznie się cieszyli. Amerykanie to jest bardzo
ekspresyjny i dynamiczny naród albo płaczą albo wielce się radują.
Potem wyszedł taki młody krótko ostrzyżony pilocik i powiedział : „ I
promised” obiecałem wam że was dowiozę i dowiozłem.
To płyta bardzo osobista, prawie bez słów, słuchając jej
zastanawiałem się jak przebiegała praca nad poszczególnymi utworami,
bo zestawiając muzykę z tytułami i wyjaśnieniami w zasadzie wszystko
się zgadza. Jak wyglądał proces twórczy?
Trochę się to ciągnęło zanim weszliśmy do studia, zanim zdecydowaliśmy
się na taki kształt i w jakim składzie mamy to zrobić. Wyszło że we
dwóch i to była pierwsza męska decyzja w związku z tym. Ważna. Potem
samo muzykowanie szło już sprawnie. Ustaliliśmy że jeżeli ja gram na
keyboardzie to Lakis gra na bębnach, albo że on gra na keyboardzie a ja
gram na moogu, albo on gra na gitarze to ja gram na Hammondzie. Potem
dokładaliśmy do tego instrumentację w tą czy w tamtą stronę ale raczej
żwawo. Na początku w trakcie przygotowania były to wersje krótsze
czyli nie było tam za dużo marudzenia. Potem jak dokonywaliśmy wyboru
to wybieraliśmy zwykle pierwszą wersję. Praktycznie mieliśmy materiału
dwie i półgodziny może i więcej! Powstało go bardzo dużo z czego
wybraliśmy tyle ile jest na płycie.
Nie sposób też nie wspomnieć o jednej z najlepszych okładek
płyty w karierze SBB, której autorem jest architekt Tomasz Konior i
któremu w niezwykle trafny sposób udało się uchwycić ten specjalny
rodzaj relacji między dwoma muzykami, których połączyła wspólna
przeszłość i których łączy wspólna teraźniejszość. Jak powstawała ta
okładka? Czy Tomasz Konior znał wtedy już muzykę jaką zilustruje?
Znał naszą muzykę wcześniej i jest jej fanem, tak przynajmniej mówi.
Tomasz Konior jest artystą, który robi bardzo ciekawe projekty
architektoniczne, tak jak aula Akademii Muzycznej, obecnie projektuje
mosty. Przyjaźni się z Krystianem Zimmermannem jak też z wieloma
innymi artystami. To jest nasz człowiek, bardzo dobrze się
porozumiewamy, mamy świetną łączność, i mamy zaufanie do siebie w każdą
stronę.
1974 rok to oczywiście wyjątkowa data w życiu zespołu, pierwsza
płyta koncertowa i SBB przyprawia o „odlot” wszystkich fanów muzyki
rockowej w kraju. We wstępie do utworu 74 jest napisane „Jeżeli Cyfry
grają rolę to w tym czasie poszło jak w marzeniach”, czy należy się w
tej cyfrze 74 dopatrywać jakiś specjalnych, ukrytych znaczeń?
Kto by się spodziewał, że my nagle pójdziemy tak mocno w, w chwili
gdy byliśmy niedawno, pod koniec roku 1973, zdegradowani. Tło pewnych
nowych sytuacji wokół i nasz animusz spowodował, że zaczęliśmy grać na
saksach z węgierskimi zespołami, zaprosili nas do siebie.
Nagraliśmy świetną płytę w Stodole. Muzyka nabrała nagle wyrazu również
dla publiki a może przede wszystkim dla niej. Wielkie to było
szczęście, że trafiliśmy w czas i na tym głównie to polegało. Sama
muzyka była jaka była, ona nie ma wyceny obiektywnej czy subiektywnej,
jak chciał tak zwał. Albo przychodzi albo nie, a nam zaczęła iść. To
było rzeczywiste trafienie w czasie i przestrzeni. Obojętnie czy
graliśmy w Polsce, czy graliśmy w kraju demokracji, czy graliśmy na
zachodzie, wszędzie to było dobrze odbierane, przyjmowane genialnie. To
był szok nie tylko dla publiki dla nas też. Kiedy zgraliśmy „Figo fago”
w Opolu to amfiteatr grzmiał, nikt po nas na scenę nie mógł wejść .
Szło to fantastycznie. Ale były tez oczywiście schody. Podczas
pierwszego kontaktu z producentami na zachodzie w CBS, faceci nam
powiedzieli : „fajna muzyka, fajnie gracie, świetny zespół, wow! jaki
wigor, ale grajcie teraz muzykę dyskotekową bo taka jest teraz fala,
taki jest trend i byłoby najlepiej gdybyście tak zrobili”.
Zbaranieliśmy. Chwileczkę! Gramy znakomicie, wszędzie nas noszą, teraz
mamy w ogóle zmieniać styl? Dali nam willę pod Fraknfurtem, dali nam
warunki, ale my uciekliśmy i pojechaliśmy do Warszawy, zagraliśmy na
Jazz Jamboree, afera się z tego zrobiła międzynarodowa .
Na
końcu płyty pojawiają się cztery utworu jakby podsumowujące całą
zawartość albumu, czyli „Muzy”, „Memento”, „Zaufanie i „Requiem” czy
dobrze odczytuję że to szczególne a może najważniejsze utwory na płycie?
Na pewno. To już jest dojrzałość. Po tym bardzo spontanicznym
żywiołowym wejściu onegdaj i tym rąbaniu na maxa, godzinach
przygotowywania się do życia, teraz następuje pewna dojrzałość.
Przecież Reqiuem jest dedykowany ekipie, naszym kolegom którzy
jeździli z nami przez lata i po kolei się nam gdzieś potracili czyli
poumierali. Najpierw był bodajże Szrank, potężny chłop, potem był
Auzgus , Wicher, Dizel, ostatnio Kolorader, to są ksywy ich oczywiście.
Fantastyczni ludzie. W między czasie w trakcie nagrań odszedł Andrzej
Krzywy też kolega. Trzeba się cieszyć że jeszcze jesteś, krzątasz się
dalej tutaj. W tamtym świecie? Kto wie. Chrześcijanie w to wierzą,
ja też jestem za tym żeby sprawa szła dalej żeby było zmartwychwstanie
ale to już jest taka refleksja powiedziałbym bardzo filozoficzna,
osobista. Natomiast te wszystkie wcześniejsze utwory „Memento” czy
„Zaufanie” one traktują o tym że pamięć i zaufanie miało
pierwszorzędne znaczenie w naszym dojściu do takiej formy jak teraz.
Pomimo tego całego banału komercyjnego, finansowego merkantylnego, który
może być intensywny bo możesz zarobić sporą kasę. Myśmy jej niestety
nie zarobili, bo byliśmy dziećmi zza żelaznej kutyny. Nie tylko my,
także ci wszyscy którzy przez to przechodzili. Mieliśmy niestety
takie szanse jakie były. Można było wybrać się na wyspy brytyjskie,
można było się przedostawać do Stanów ale stało się jak się stało.
Dekada lat siedemdziesiątych, bardzo ważna, o wolności, „z miłości
jestem” , wszystko było istotne, było fenomenalne, wielki świat. Nagle
potem po tych prawie dwóch dekadach ludzie się rozeszli po świecie,
ja grałem w kościołach, Apostolis pojechał do Grecji . Nagle jesteśmy!
Niesamowite prawda? Pojawili się ciekawi ludzie ze świata bo był i
Wertico, był Gabor Nemeth, teraz jest Irek, w międzyczasie był Mirek
Muzykant, możemy grać. Ja i Apostolis jesteśmy różnymi ludźmi w
sensie zainteresowań, mamy swoje sprawy, gramy różne formy, ale mamy
szacunek do siebie i dlatego jest zaufanie i dzięki temu jest to
wszystko co jest.
Przy okazji promocji poprzedniej płyty SBB „In trance” w
trakcie rozmowy z Robertem Dłucikiem (Rock Area) na pytanie dotyczące
wspólnego koncertu z Deep Purple powiedziałeś: „Fajnie, że możemy znów
razem być. To miłe rzecz jasna. Natomiast… oni są poukładani w sposób
profesjonalny w show businessie, my z kolei jesteśmy tak „na wyrywkę””,
recenzje nowego wydawnictwa są bardzo pochlebne a może nawet
entuzjastyczne, pojawiają się nie po raz pierwszy opinie o klasie
światowej nowych nagrań. Jest szansa zmianę, poprawę pozycji SBB w
światowym show businessie?
Niedawno dostaliśmy zaproszenie do Grand Opera w Wilmington w Stanach
Zjednoczonych, gdzie znowu się zjeżdżają rockowo-progresywne grupy.
Musimy walczyć na swój sposób. Zespół powinien moim zdaniem więcej
podróżować po świecie. W ościennych krajach bardzo nas dobrze
przyjmowali: w Wiedniu, w Czechach. Niemcy są dziwni bo wszyscy nas
bardzo lubią ale jakoś nie załapują się na albumy, grają jakieś inne
płyty i ja to rozumiem. Wszyscy siedzą we własnym sosie, Anglicy dbają o
Anglików, Niemcy o Niemców, a Ameryka to jest kowbojstwo, to jest
„teksas” , tam wchodzisz w biznes jak masz znajomych w Hollywood. Ile
mieliśmy przeróżnych dotknięć, wydawało się że za chwilę nagramy płytę
światową . Mówię o dystrybucji, muzyka sama się broni, ale dystrybucja
musi być światowa, jak robimy to w kraju jest sympatycznie ale to
jest, wiadomo – zamknięte . Potem muzyka gdzieś przemyka, ktoś ma
płytę w Nowej Zelandii, ktoś ma płytę w Szkocji, wszędzie są nasze płyty
ale to jest przypadkowe. Natomiast gdybyś był w Sony Music ale w tym
londyńskim czy amerykańskim, to na pierwszy rzut dystrybucji idzie pół
miliona płyt i wszędzie cię słyszą. Jak to opanować? Nie wiem
dokładnie. Może być tak, że powiem teraz brutalnie, pośmiertnie nas
docenią (śmech).
Rozmawiał: Witold Żogała