To był kolejny fantastyczny wieczór w piekarskim Ośrodku Kultury
„Andaluzja” – pierwszym przystanku na polskim tournee RPWL,
zorganizowanym z okazji dziesięciolecia grupy. Niemcy zabrali
publiczność w ponad 2,5 godzinną podróż do swojej baśniowej krainy
dźwięków. Przed koncertem była okazja, by zamienić w garderobie parę
słów z Yogi Langiem, wokalistą i klawiszowcem RPWL, jedynym – obok
gitarzysty Kalle’ego Wallnera – muzykiem, który grał we wszystkich
składach tego bawarskiego zespołu.
RPWL właśnie „stuknęła” pierwsza dycha, łatwo Ci w to uwierzyć?
(śmiech) Nie bardzo. Z jednej strony to kawał czasu, w którym udało nam
się wiele dokonać, a z drugiej – krótki okres, wydaje się jakby to było
wczoraj: na przykład przyjazd na pierwsze występy do Polski. Ale to
całkiem przyjemne uczucie, spojrzeć – dzięki wydawnictwu „The Gentle Art
of Music” na to co zdziałaliśmy w ciągu tych dziesięciu lat.
Drugi z kompaktów, który się tam znalazł nosi tytuł „Revisited” i
zawiera nowe opracowania Waszych kompozycji. Zapewne podczas pracy nad
nią powróciły wspomnienia z przeszłości…
Tak, to było świetne przeżycie. Przygotowując wydanie „The Gentle Art
of Music” zdecydowaliśmy się, by jeden dysk zawierał wybrane utwory z
naszych albumów, był po prostu typową kompilacją, natomiast na drugim
kompakcie chcieliśmy na nowo spojrzeć na nasze utwory z przeszłości,
przedstawić je w akustycznych lub też pół-akustycznych wersjach. To coś
bardzo miłego i odświeżającego zarazem: wydobyć jakiś prosty pomysł z
tych kompozycji i pobawić się z nim, „obudować” go na różne sposoby.
Jesteś szczególnie dumny z któregoś z tych nowych opracowań?
Właściwie to każda z tych wersji jest interesująca. Zaaranżowanie na
nowo takiego utworu jak „Trying To Kiss The Sun” nie było rzeczą łatwą.
Podjęliśmy decyzję, by popracować z naszymi przyjaciółmi, których znamy
od wielu lat i którzy zawsze posiadali klucz do muzyki RPWL… Naprawdę
każda z piosenek ma sobie coś specjalnego. Mam szczególny stosunek do
„Moonflower” – który był takim „ukrytym” kawałkiem na płycie „Stock”,
ponieważ wytwórnia płytowa nie lubiła go. To było fajne przeżycie, by
wreszcie nagrać go tak naprawdę, bo tamtą wersję można właściwie
potraktować jako demo, a dopiero teraz mieliśmy możliwość, by się do
niego przyłożyć. Pomogło nam w tym też niedawne tournee z utworami Pink
Floyd, na którym towarzyszył nam znakomity saksofonista (Ferdinand
Settele – przyp. red.). Kiedy posłuchał „Moonflower” powiedział: „Hej,
pozwólcie mi w nim zagrać”. Nagranie tej kompozycji wyszło nam w dość
naturalny sposób.
Skoro
wspomniałeś o tamtej trasie w hołdzie Rickowi Wrightowi, powiedz jak
dziś, z perspektywy tych kilku miesięcy postrzegasz tamto wydarzenie?
Po śmierci Ricka Wrighta pomyśleliśmy, by zrobić coś takiego.
Przygotowanie strony organizacyjnej całego przedsięwzięcia zajęło nam
jednak około pół roku. Kiedy dostaliśmy ofertę zagrania trasy,
zaczęliśmy się zastanawiać, jak miałaby ona wyglądać pod względem
repertuarowym, było już za późno, by zabrać się wyłącznie za kompozycje
autorstwa Ricka, zdecydowaliśmy się więc na wierne odtworzenie tournee
Floydów z 1977 roku. Dla mnie ta jesienna trasa była wspaniałym
doświadczeniem. Nagrywając swój solowy album, miałem okazję, by pracować
z basistą, który współpracował z Pink Floyd (Guy Pratt – przyp. red.) i
poślubił córkę Ricka Wrighta, dużo rozmawialiśmy ze sobą o Floydach, co
również miało istotny wpływ na mnie. Czuliśmy się bardzo dobrze
wykonując tamten set…
Dla Ciebie i Chrisa musiałaby to być sentymentalna podróż do czasów kiedy byliście bardzo młodymi chłopakami…
(śmiech) Na pewno. Kiedy spotkaliśmy się, by znow grać razem koncerty,
utwory Floydów były takim kluczem do tych występów. Nie mieliśmy zbyt
dużo czasu na próby, po prostu chcieliśmy grać, a muzykę Pink Floyd
wszyscy znaliśmy, czuliśmy i mogliśmy wspólnie wykonywać. Wszystko co
stało się później, wzięło początek właśnie z tamtego okresu.
Wracając jeszcze do „The Gentle Art of Music”. Podobno, chcieliście
zaprosić do udziału w sesji nagraniowej specjalnego gościa – Ray’a
Wilsona, ale nie zgodził się…
To nie tak. Myśleliśmy o tym, żeby zaśpiewał jakieś utwory, bo podczas
trasy promującej „World Through My Eyes” zagraliśmy wspólnie parę
koncertów. Powiedzieliśmy więc sobie: dlaczego nie zaprosić go również
na płytę, to byłoby coś wspaniałego. Ale niestety nie zgraliśmy się w
czasie, ze względu na napięty harmonogram, sprawy biznesowe związane z
naszą wytwórnią i tak dalej. Ray Wilson strasznie dużo koncertuje… Raz
trafiła się nawet malutka okazja, by coś zrobić razem, ale niestety nie
doszło to do skutku. Nie jestem rozczarowany tym faktem… Oczywiście
„Roses” z jego wokalem jest na składance, pewnie coś jeszcze znalazłoby
się na krążku „Revisited”, gdyby przydarzyła się nam taka szansa, ale po
prostu nie udało się.
Jest szansa, by jeszcze w tym roku usłyszeć zupełnie nową muzykę RPWL?
Nosimy się z zamiarem wydania albumu z premierowymi utworami. Myślę, że
latem zaczniemy nad nim pracować i ujrzy on światło dzienne albo pod
koniec tego roku, albo na początku przyszłego.
Sądzisz, że działalność w Waszych solowych projektach, której
poświęciliście się ostatnio dała Wam jakieś nowe pomysły, jakieś nowe
spojrzenie na muzykę?
– Oczywiście, bo to było coś jakby oczyszczanie swojej duszy. Chris
mógł zrealizować wszystkie swoje pomysły, które chciał zrealizować.
Myślę, że mój solowy album ukaże się latem lub jesienią tego roku. Kalle
ma Blind Ego, z którym przymierza się do kolejnej płyty. Taaak, to było
naprawdę coś wspaniałego, bo teraz możemy porzucić ten indywidualny
aspekt i skupić się na zespole. To była słuszna decyzja, by zrobić coś
takiego.
Ułatwi teraz pracę nad nowym materiałem RPWL?
– Zdecydowanie tak. Mamy sporo pomysłów. Ale teraz byliśmy pochłonięci
sprawami związanymi z naszą wytwórnią, także praca nad „Revisited”
zajęła nam sporo czasu. Jednak powstają już nowe utwory, przygotowywane z
myślą o premierowym albumie.
rozmawiał: Robert Dłucik