Artystyczne dossier tego szkockiego gitarzysty i wokalisty robi
imponujące wrażenie na fanach rockach i bluesa. Keef Hartley Band, Savoy
Brown, T.Rex, Donovan, Blood Sweat & Tears, Spencer Davis Group,
Chicken Shack, Jon Lord, do tego jeszcze aktywna działalność solowa.
Miller Anderson – bo o nim mowa – zdecydowanie ma w czym wybierać przy
układaniu repertuaru na swoje koncerty. Jesienią artysta gościł w
Polsce, przed koncertem w piekarskiej „Andaluzji” chętnie zgodził się
porozmawiać… nie tylko o muzyce.
– Po raz pierwszy miałem okazję widzieć Cię na żywo podczas trasy
koncertowej Deep Purple z orkiestrą, kiedy występowałeś gościnnie w
utworze „Pictured Within” Jona Lorda. Jest szansa, że znów zrobicie coś
razem w studiu?
– Cóż, niedawno graliśmy na jednej scenie podczas festiwalu bluesowego w
Lahnstein. Był tam też Zoot Money, Colin Hodgkinson, śpiewała moja
dobra przyjaciółka Maggie Bell. Nazwaliśmy się Lahnstein Blues All
Stars. Przy okazji tego towarzyskiego spotkania rozmawialiśmy trochę o
płycie. Jon chciałby założyć zespół obracający się w rhythm and
bluesowych, czy też bluesowych klimatach. Byłby to taki powrót do
dawnych czasów… Bardzo lubię grać z Jonem, to coś wspaniałego.
– Cofnijmy się w przeszłość. Czy łatwo było zostać muzykiem bluesowych w Szkocji w latach sześćdziesiątych?
– Byliśmy jedną z pierwszych kapel grających ten gatunek. Wokół działało
mnóstwo zespołów popowych. Ale my preferowaliśmy takich wykonawców jak
Muddy Waters i jemu podobnych bluesowych artystów. Początkowo nie
cieszyliśmy się dużą popularnością, ale sytuacja zmieniła się kiedy
pojawili się The Rolling Stones, którzy wówczas również sięgali po
klasyczne utwory bluesowe. Ludzie zaczęli ich namiętnie słuchać, ale
przy okazji dostrzegli też, że tu w Szkocji mają zespół, który gra taką
samą muzykę. Ale mimo wszystko bycie bluesmanem nie należało do łatwych
rzeczy, gdyż wielu Szkotów słuchało wtedy muzyki pop.
– Pierwszą poważną przygodą z profesjonalnym studiem była współpraca z Keef Hartley Band.
– Wcześniej nagrałem jakieś cztery albo pięć singli z szkockim
zespołem, ale nigdy nie zrobiliśmy albumu. Pierwsza płyta długogrająca
to faktycznie Keef Hartley Band.
– Pamiętasz Wasze pierwsze spotkanie?
– Natrafiłem na ogłoszenie w „Melody Maker”. Szukali śpiewającego
gitarzysty. Właściwie nigdy wcześniej nie śpiewałem, ale zgłosiłem się
na przesłuchania. Pamiętam, że w pomieszczeniu gdzie grali próby było
mnóstwo osób. Czekali na swoją kolej. Zespół był na scenie, słyszałem
jak Keef co chwilę krzyczy „Następny!” Po moim występie powiedział „OK”.
Potem pogadaliśmy trochę, zapytał czy nie dołączyłbym do nich. Prosta
historia… Wkrótce nagraliśmy album „Halfbreed”.
– Ten album wciąż jest wysoko oceniany przez fanów klasycznego rocka.
– Pamiętam bardzo dobrze proces jego powstawania. Byłem zaangażowany w
tworzenie materiału, lecz nie mogłem umieścić swojego nazwiska przy
poszczególnych kompozycjach. Wcześniej podpisałem bowiem inną umowę
autorską, wiedziałem, że jeśli wystąpię jako twórca któregokolwiek z
utworów będę miał problemy. Zamiast mnie, w opisie figuruje więc moja
żona.
– Po kilku latach współpracy opuściłeś ten zespół. Powodem było to,
że lider chciał przekształcić grupę w coś w rodzaju big bandu?
– Nie, chciałem nagrać album solowy. Początkowo Keef zachował się w
porządku, powiedział, że mogę łączyć działalność na własny rachunek z
pracą w zespole, ale kiedy płyta „Bright City” ukazała się na rynku,
zebrała wiele dobrych recenzji i dobrze się sprzedawała. Przestaliśmy
się dogadywać z Keefem, on zdecydował się na zatrudnienie nowego
gitarzysty Juniora Kerra. Graliśmy przez pewien czas w dwójkę, ale w
końcu zdecydowałem się odejść.
– W bluesowej legendzie Savoy Brown, z którą też współpracowałeś
tworzyliście przez pewien czas niezwykłe trio gitarowe z liderem tej
kapeli Kimem Simmondsem oraz Stanem Webbem z innej bluesowej potęgi –
Chicken Shack.
– Znałem chłopaków od wielu lat. Wszyscy byliśmy związani z londyńskim
środowiskiem bluesowym. W sumie to każdy tam znał każdego. Kim wpadł na
taki pomysł, by zaangażować mnie i Stana. Nagraliśmy razem album „Boogie
Brothers”
– Współpraca z szalenie popularnym w latach 70 zespołem T.Rex była
dla Ciebie artystyczną przygodą, czy traktowałeś to po prostu jako pracę
do wykonania?
– Nie, nie. To było wspaniałe doświadczenie. Koncertowaliśmy wtedy w
Ameryce przez trzy i pół miesiąca. Dwa wieczory z rzędu wystąpiliśmy w
słynnej Madison Square Garden. Publiczność nas uwielbiała. Ale tak
długie życie w drodze odbiło się negatywnie na naszych relacjach, źle
wpływało na nasze głowy, po prostu mieliśmy siebie dość nawzajem.
– Na ostatniej solowej płycie koncertowej przypomniałeś dwa utwory,
które swego czasu spopularyzowali The Animals: „House of The Rising Sun”
i „Don’t Let Me Be Misunderstood”…
– Wykonywałem te utwory już wiele lat temu. „Don’t Let Me Be
Misunderstood” mieliśmy w repertuarze jeszcze kiedy grałem z moimi
pierwszymi zespołami w Szkocji. Chcieliśmy nawet nagrać ten utwór w
Londynie, ale Mick Most powiedział nam, że już inny zespół ma zamiar to
zrobić. Chodziło oczywiście o The Animals. „House of The Rising Sun”
poznałem jako dzieciak. Bob Dylan nagrał ten utwór na swoim debiutanckim
albumie, oczywiście on też usłyszał ten tradycyjny folkowy kawałek u
innych wykonawców. Lubię The Animals, mieli dobrą rękę w doborze
utworów, nagrywali fajne wersje cudzych kompozycji. Ale nie sądzę, że
nie powinienem grać tych utworów, z powodu Animalsów. Lubię je od lat,
więc wciąż wykonuję na swoich koncertach.
– Urodziłeś się niedaleko Glasgow..
– Tak w małej wiosce Houston, poświęciłem temu miejscu jedną z moich piosenek.
– Kibicujesz Rangersom czy Celticowi, którego barwy reprezentowało kilku polskich piłkarzy?
– (śmiech) Właściwie to nie jestem fanem piłki nożnej, poza tym dość
wcześnie, bo jako dziewiętnastolatek przeprowadziłem się do Anglii… Te
dwa kluby mają bogate tradycje, duży wpływ na nie ma również religia.
Generalnie protestanci wspierają Rangersów, natomiast katolicy są fanami
Celticu. Jestem protestantem, więc gdybym pasjonował się piłką nożną,
byłbym kibicem „The Gers”. Ludzie tego by ode mnie oczekiwali…
– W Szkocji jest bardzo duże skupisko Polaków, zarówno tych, którzy
mieszkają tam od wielu lat, jak i tych, którzy niedawno wyjechali z kraj
„za chlebem”. Miałeś okazję poznać naszych rodaków?
– O tak. Jako młody chłopak kiedy pracowałem w fabryce, to było jeszcze
zanim zdecydowałem się poświęcić muzyce. Pracowało tam wówczas sporo
polskich robotników, którzy zdecydowali się pozostać na Wyspach
Brytyjskich po zakończeniu II wojny światowej.
rozmawiał: Robert Dłucik