MILLER ANDERSON (08.12.2010)

Miller Anderson

Artystyczne dossier tego szkockiego gitarzysty i wokalisty robi imponujące wrażenie na fanach rockach i bluesa. Keef Hartley Band, Savoy Brown, T.Rex, Donovan, Blood Sweat & Tears, Spencer Davis Group, Chicken Shack, Jon Lord, do tego jeszcze aktywna działalność solowa. Miller Anderson – bo o nim mowa – zdecydowanie ma w czym wybierać przy układaniu repertuaru na swoje koncerty. Jesienią artysta gościł w Polsce, przed koncertem w piekarskiej „Andaluzji” chętnie zgodził się porozmawiać… nie tylko o muzyce.


– Po raz pierwszy miałem okazję widzieć Cię na żywo podczas trasy koncertowej Deep Purple z orkiestrą, kiedy występowałeś gościnnie w utworze „Pictured Within” Jona Lorda. Jest szansa, że znów zrobicie coś razem w studiu?

– Cóż, niedawno graliśmy na jednej scenie podczas festiwalu bluesowego w Lahnstein. Był tam też Zoot Money, Colin Hodgkinson, śpiewała moja dobra przyjaciółka Maggie Bell. Nazwaliśmy się Lahnstein Blues All Stars. Przy okazji tego towarzyskiego spotkania rozmawialiśmy trochę o płycie. Jon chciałby założyć zespół obracający się w rhythm and bluesowych, czy też bluesowych klimatach. Byłby to taki powrót do dawnych czasów… Bardzo lubię grać z Jonem, to coś wspaniałego.


– Cofnijmy się w przeszłość. Czy łatwo było zostać muzykiem bluesowych w Szkocji w latach sześćdziesiątych?

– Byliśmy jedną z pierwszych kapel grających ten gatunek. Wokół działało mnóstwo zespołów popowych. Ale my preferowaliśmy takich wykonawców jak Muddy Waters i jemu podobnych bluesowych artystów. Początkowo nie cieszyliśmy się dużą popularnością, ale sytuacja zmieniła się kiedy pojawili się The Rolling Stones, którzy wówczas również sięgali po klasyczne utwory bluesowe. Ludzie zaczęli ich namiętnie słuchać, ale przy okazji dostrzegli też, że tu w Szkocji mają zespół, który gra taką samą muzykę. Ale mimo wszystko bycie bluesmanem nie należało do łatwych rzeczy, gdyż wielu Szkotów słuchało wtedy muzyki pop.


– Pierwszą poważną przygodą z profesjonalnym studiem była współpraca z Keef Hartley Band.

– Wcześniej nagrałem jakieś cztery albo pięć singli z szkockim zespołem, ale nigdy nie zrobiliśmy albumu. Pierwsza płyta długogrająca to faktycznie Keef Hartley Band.


– Pamiętasz Wasze pierwsze spotkanie?

– Natrafiłem na ogłoszenie w „Melody Maker”. Szukali śpiewającego gitarzysty. Właściwie nigdy wcześniej nie śpiewałem, ale zgłosiłem się na przesłuchania. Pamiętam, że w pomieszczeniu gdzie grali próby było mnóstwo osób. Czekali na swoją kolej. Zespół był na scenie, słyszałem jak Keef co chwilę krzyczy „Następny!” Po moim występie powiedział „OK”. Potem pogadaliśmy trochę, zapytał czy nie dołączyłbym do nich. Prosta historia… Wkrótce nagraliśmy album „Halfbreed”.


– Ten album wciąż jest wysoko oceniany przez fanów klasycznego rocka.

– Pamiętam bardzo dobrze proces jego powstawania. Byłem zaangażowany w tworzenie materiału, lecz nie mogłem umieścić swojego nazwiska przy poszczególnych kompozycjach. Wcześniej podpisałem bowiem inną umowę autorską, wiedziałem, że jeśli wystąpię jako twórca któregokolwiek z utworów będę miał problemy. Zamiast mnie, w opisie figuruje więc moja żona.


– Po kilku latach współpracy opuściłeś ten zespół. Powodem było to, że lider chciał przekształcić grupę w coś w rodzaju big bandu?

– Nie, chciałem nagrać album solowy. Początkowo Keef zachował się w porządku, powiedział, że mogę łączyć działalność na własny rachunek z pracą w zespole, ale kiedy płyta „Bright City” ukazała się na rynku, zebrała wiele dobrych recenzji i dobrze się sprzedawała. Przestaliśmy się dogadywać z Keefem, on zdecydował się na zatrudnienie nowego gitarzysty Juniora Kerra. Graliśmy przez pewien czas w dwójkę, ale w końcu zdecydowałem się odejść.


– W bluesowej legendzie Savoy Brown, z którą też współpracowałeś tworzyliście przez pewien czas niezwykłe trio gitarowe z liderem tej kapeli Kimem Simmondsem oraz Stanem Webbem z innej bluesowej potęgi – Chicken Shack.

– Znałem chłopaków od wielu lat. Wszyscy byliśmy związani z londyńskim środowiskiem bluesowym. W sumie to każdy tam znał każdego. Kim wpadł na taki pomysł, by zaangażować mnie i Stana. Nagraliśmy razem album „Boogie Brothers”


– Współpraca z szalenie popularnym w latach 70 zespołem T.Rex była dla Ciebie artystyczną przygodą, czy traktowałeś to po prostu jako pracę do wykonania?

– Nie, nie. To było wspaniałe doświadczenie. Koncertowaliśmy wtedy w Ameryce przez trzy i pół miesiąca. Dwa wieczory z rzędu wystąpiliśmy w słynnej Madison Square Garden. Publiczność nas uwielbiała. Ale tak długie życie w drodze odbiło się negatywnie na naszych relacjach, źle wpływało na nasze głowy, po prostu mieliśmy siebie dość nawzajem.


– Na ostatniej solowej płycie koncertowej przypomniałeś dwa utwory, które swego czasu spopularyzowali The Animals: „House of The Rising Sun” i „Don’t Let Me Be Misunderstood”…

– Wykonywałem te utwory już wiele lat temu. „Don’t Let Me Be Misunderstood” mieliśmy w repertuarze jeszcze kiedy grałem z moimi pierwszymi zespołami w Szkocji. Chcieliśmy nawet nagrać ten utwór w Londynie, ale Mick Most powiedział nam, że już inny zespół ma zamiar to zrobić. Chodziło oczywiście o The Animals. „House of The Rising Sun” poznałem jako dzieciak. Bob Dylan nagrał ten utwór na swoim debiutanckim albumie, oczywiście on też usłyszał ten tradycyjny folkowy kawałek u innych wykonawców. Lubię The Animals, mieli dobrą rękę w doborze utworów, nagrywali fajne wersje cudzych kompozycji. Ale nie sądzę, że nie powinienem grać tych utworów, z powodu Animalsów. Lubię je od lat, więc wciąż wykonuję na swoich koncertach.


– Urodziłeś się niedaleko Glasgow..

– Tak w małej wiosce Houston, poświęciłem temu miejscu jedną z moich piosenek.


– Kibicujesz Rangersom czy Celticowi, którego barwy reprezentowało kilku polskich piłkarzy?

– (śmiech) Właściwie to nie jestem fanem piłki nożnej, poza tym dość wcześnie, bo jako dziewiętnastolatek przeprowadziłem się do Anglii… Te dwa kluby mają bogate tradycje, duży wpływ na nie ma również religia. Generalnie protestanci wspierają Rangersów, natomiast katolicy są fanami Celticu. Jestem protestantem, więc gdybym pasjonował się piłką nożną, byłbym kibicem „The Gers”. Ludzie tego by ode mnie oczekiwali…


– W Szkocji jest bardzo duże skupisko Polaków, zarówno tych, którzy mieszkają tam od wielu lat, jak i tych, którzy niedawno wyjechali z kraj „za chlebem”. Miałeś okazję poznać naszych rodaków?

– O tak. Jako młody chłopak kiedy pracowałem w fabryce, to było jeszcze zanim zdecydowałem się poświęcić muzyce. Pracowało tam wówczas sporo polskich robotników, którzy zdecydowali się pozostać na Wyspach Brytyjskich po zakończeniu II wojny światowej.

rozmawiał: Robert Dłucik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *