MARTY FRIEDMAN (21.01.2019)

Marty friedman

MARTY FRIEDMAN to postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym przeczytacie o koncertach, nowej płycie Jasona Beckera, Japonii i planach muzyka.


Przede wszystkim dziękuję Ci, że znalazłeś czas, by porozmawiać z RockArea i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku! Poprzedni rok był dla Ciebie bardzo pracowity. 19-tego października ukazał się Twój live album „One Bad M.F. Live!!”. Jest to Twój drugi album na żywo po 10-letniej przerwie od wydania „Exhibit A: Live in Europe”. Co skłoniło Cię, by nagrać album na żywo właśnie w tym momencie Twojej kariery?

Dziękuję! Chciałem udokumentować mój występ na żywo właśnie w tym momencie, bo to szalony i bardzo fajny czas dla mnie i mojego zespołu. Mieliśmy szczęście spędzić sporo niesamowitych nocy podczas ostatnich kilku tras koncertowych. To było coś znacznie więcej niż dobrze zagrane koncerty, to była magia. Nigdy nie wiesz, kiedy magia znowu się wydarzy, więc chciałem uchwycić ten moment w czasie na albumie, nie tylko dla nas, ale jako pamiątkę dla wszystkich, którzy przyszli nas zobaczyć.


Twój pierwszy album na żywo został nagrany podczas kilku koncertów w Europie, „One Bad M.F. Live!!” w trakcie tylko jednego koncertu w Ameryce Południowej w kwietniu zeszłego roku. W ramach tej trasy zagrałeś w Argentynie, Chile, Kolumbii i Meksyku. Dlaczego wybrałeś właśnie Meksyk, żeby nagrać ten album? Co czyni Meksyk tak unikatowym miejscem i jakie wyzwania pojawiły się podczas nagrywania?

Uwielbiamy wszystkie miejsca, w których zagraliśmy, ale wybraliśmy Meksyk przede wszystkim ze względów logistycznych. Dźwiękowiec, z którym chciałem pracować, mieszka niedaleko Nashville, więc najbliżej było mu do Meksyku i mieści się tam również studio nagrań, znakomite dla nas. Każdy z tych koncertów byłby dla nas równie ekscytujący na to nagranie, ale Meksyk był również ostatnim koncertem na tej trasie, więc była szansa, że w występie pojawi się sporo dodatkowych emocji, związanych z powrotem do domu następnego dnia.


Gratuluję szaty graficznej albumu, wygląda bardzo old-schoolowo. Charakterystyczne składania i zdjęcia zespołu na odwrocie, przenosi nas w stare dobre dni z czasów Kiss. Na ile byłeś zaangażowany w pracę nad warstwą graficzną i wybór zdjęć do albumu?

Dziękuję! Byłem bardzo zaangażowany w grafikę, jak zawsze zresztą. W trakcie mojej kariery miałem wiele, ale to wiele okropnych okładek albumów. Albo nie dbałem wystarczająco by popracować nad dobrym rezultatem albo brakowało mi talentu, by pokierować pracą w dobrym kierunku, lub też nie byłem w ogóle zaangażowany w ten proces. Nie ma tak naprawdę na to dobrej wymówki. Te okładki są do kitu. Jednak w momencie pracy nad albumem „Loudspeaker” z grafikiem wytwórni, coś zaskoczyło i nauczyłem się, że żeby uzyskać projekt, który mnie usatysfakcjonuje wymaga to dużo intensywnej pracy, nawet ze świetnym artystą graficznym na pokładzie. To może być strasznie upierdliwy proces, ale jestem całkiem zadowolony z większości moich okładek od tego czasu. To nigdy nie jest łatwe. „Inferno” i „Wall of Sound” były szczególnie trudne, by uzyskać właściwy efekt i trwało to wieki, ale myślę, że wyszły znakomicie. Zapominasz o całym tym trudzie, kiedy praca jest ukończona.


Na jeszcze więcej uwagi zasługuje fakt, że udało Ci się uchwycić ogromną energię na tej płycie. Nie tylko z Twojej strony i zespołu, ale także ze strony publiki. Skąd bierze się u Ciebie taka energia? Jak to robisz, że jesteś tak naładowany podczas występu? W sekcji „pytanie odpowiedź” Twojej fan grupy na Facebooku, zażartowałeś, że to przez „seks, narkotyki i rock&roll, bez narkotyków”. Co daje Ci tę zaraźliwą dawkę energii?

Oczywiście publika daje mi swojego rodzaju energię, ale tak naprawdę to ja jestem tam po to, żeby dać energię fanom. Nie mam pojęcia skąd biorę większość tej energii. Po prostu zawsze tam jest. Chcę by ludzie wyszli z koncertu czując się świetnie, czując, że dostali zastrzyk pozytywnej energii, która wystarczy na jakiś czas. Właśnie w ten sposób czułem się jako dzieciak po obejrzeniu dobrego koncertu. Chcę „dać kopa ich uczuciom”, że tak powiem.


Na początku każdego koncertu pojawia się pewien mały rytuał. Ty i Twój zespół stajecie razem intonując swojego rodzaju mantrę, wygląda to świetnie, wręcz satanistycznie i publika zdaje się to uwielbiać! Jakie jest pochodzenie tego rytuału i jakie są Twoje przedkoncertowe rytuały? Czy są albumy, których słuchasz przed wyjściem na scenę?

Wiele zespołów ma swojego rodzaju moment wzajemnego wsparcia za kulisami tuż przed koncertem. My to po prostu robimy to na scenie, w obecności wszystkich. To rzeczywiście wygląda całkiem satanistycznie. Zależnie od nastroju może to trwać całkiem długo, może naprawdę nas porwać w momencie kiedy publika, też staje się coraz bardziej naładowana. Lubię, gdy widownia włącza się do naszego przedkoncertowego rytuału. Czasem nie widzę zespołu przez cały dzień aż do momentu koncertu, więc ten rytuał ma również charakter wzajemnego powitania i upewnienia się, że przez kolejne około 2 godziny jesteśmy złączeni jako jedność.


W zeszłym roku byłeś również zajęty pracą nad nowym album Jasona Beckera, który ukazał się 7 grudnia. Zagrałeś na tej płycie dwa utwory, tytułowy kawałek „Triumphant Hearts” wraz ze swoją żoną, wiolonczelistką Hiyori Okudą i solo w „Valley of Fire” (pośród 12 innych fantastycznych gitarzystów takich, jak Steve Vai, Joe Satriani czy Richie Kotzen). Czy mógłbyś nam powiedzieć coś więcej o procesie pracy nad tym albumem? Jak dużo wolności miałeś na improwizację?

W obydwóch kawałkach Jason pozostawił mi całkowitą wolność by zrobić, co zechcę. Kiedy grałem solo z Vai na jednym z innych albumów Jasona, nie podobało mu się to, co zrobiłem i kazał mi to zmienić kilka razy. Wybredny koleś! Więc tym razem dałem Jasonowi kilka opcji, by miał z czego wybrać. Na „Valley of Fire” zagrałem materiał długości około 3 minut i będąc szczerym, moje granie sprawdza się lepiej jako „długa historia” niż „skrócona wersja”. Myślę, że moja pełna wersja „Valley of Fire” ma więcej sensu, niż to co finalnie zostało wyedytowane, ale to nie o to w tym projekcie chodziło. Jason miał przed sobą ogromne zadanie by edytować pracę 13 gości tworząc spójny utwór i wykonał fantastyczną robotę. Jest bardzo mało prawdopodobne, że coś takiego kiedykolwiek się wydarzy ponownie i jestem zaszczycony, mogąc być tego częścią.


Ciebie i Jasona łączy długa wspólna historia muzyczna a wasza przyjaźń wszystkim jest znana. Wielu fanów uwielbia Was od czasów Cacophony, osobiście ja też jestem wielką fanką! Jason jest wciąż obecny w Twojej muzyce. Zagrał solo w „Jewel” na Twoim pierwszym solowym albumie „Dragon’s Kiss” i wraz z Tobą skomponował „Horrors” na „Inferno”. Jakie emocje wywołało u Ciebie zagranie na jego nowym albumie? Twoje nazwisko pojawia się w podziękowaniach na tej płycie, w jakim stopniu przyczyniłeś się do powstania tego albumu, również jako przyjaciel?

Oczywiście jestem zaszczycony, że mogłem zagrać na tym albumie, ale wydaje mi się, że znacznie bardziej na poziomie przyjacielskim, niż muzycznym. Jason wysłał mi wiele surowych wersji swoich kawałków, na których nie zagrałem i chciał mojej opinii na temat drobnych szczegółów, dotyczących aranżacji, wykonania, dźwięku, melodii. Cieszę się, że mogłem mu pomóc, nawet jeśli tylko potrzebował kogoś, kto pozwoli mu usłyszeć swoje własne wątpliwości. To samotny i trudny proces dla każdego nagrywającego album pod własnym nazwiskiem. Chcesz być pewien, że wszystko wyjdzie w ten sposób, w jaki chciałbyś się zaprezentować. Czasem wydaje się być niemożliwym by zabrzmiało to tak, jak słyszysz w swojej głowie. Nie ma wielu ludzi na świecie, z którymi chciałbym się dzielić wątpliwościami dotyczącymi pracy nad albumem. Ja wysyłam mój materiał Jasonowi, on wysyła mi swój. Obaj bardzo szanujemy wzajemną opinię i żaden z nas nie jest zły, gdy ten drugi zignoruje radę pierwszego i odwrotnie. Jesteśmy prawdopodobnie jak dziewczyny, w tym znaczeniu, że my niekoniecznie chcemy rozwiązania problemu, chcemy tylko móc się komuś wygadać.


Poprzedni rok był bardzo szczególny również z innego powodu. 8 sierpnia minęła 30 rocznica od wydania Twojego pierwszego solowego albumu „Dragon’s Kiss”. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że gdyby DK zostało nagrane dzisiaj to brzmiałoby jak „Wall of Sound”. Jak czujesz się dzisiaj słuchając „Dragon’s Kiss”? Co byś zmienił w tym albumie, jeśli cokolwiek? Podczas swoich koncertów wciąż grasz kultowe „Forbidden City” i „Dragon Mistress”. Jakie inne utwory z tego albumu możemy usłyszeć na nadchodzących koncertach?

Niczego bym nie zmienił jeśli chodzi o DK. Jest dobre na warunki, w jakich przyszło nam wtedy pracować. Nagraliśmy tę płytę w 2 tygodnie w dobrym studio z młodym i niedoświadczonym, ale bardzo utalentowanym dźwiękowcem. Może brzmiałoby to lepiej z bardziej doświadczonym inżynierem dźwięku, ale ten koleś był bardzo muzykalny i pamiętam wzajemne popychanie się do przodu owocujące coraz bardziej pokręconym materiałem, co mogłoby się nigdy nie zdarzyć w przypadku pracy ze starszym kolesiem. Uwierz lub nie, ale w tamtym czasie miałem kręćka na punkcie gitary rytmicznej, w związku z czym zmiksowałem rytm tak głośno, że ledwie można było słyszeć solówki. Uwielbiałem te miksy, ale wytwórnia bardzo się wkurzyła i kazała mi zremiksować cały materiał ze znacznie głośniejszymi partiami solowymi. Bardzo się cieszę, że tak też zrobiłem, bo moja obsesja na punkcie gitary rytmicznej trwała zaledwie kilka miesięcy.


Coraz więcej muzyków stawia na duży show. Joe Satriani używa wizualizacji, Steve Vai zawsze zaprasza kilka osób na scenę, by wspólnie zbudować utwór. Ty również dodałeś elementy interakcji z publiką do swoich koncertów i zapraszasz przypadkowego fana z widowni by pojammować z Tobą na scenie. Jaka jest Twoja opinia na temat kierunku, w jakim zmierza przedstawienie muzyczne i konieczności takich elementów wielkiego show?

Jako fan, uwielbiam tego rodzaju interaktywne elementy. Uwielbiam widzieć tę czystą radość jaka pojawia się, gdy angażujesz ludzi na widowni. To jest popularne w Japonii. Z mojego punktu widzenia jednak, to może być bardzo stresujące, bo nie masz kontroli nad efektem tego typu zabawy, ale nic ciekawego nie wydarzy się, jeśli czasem nie zaryzykujesz.


Ten rok zaczyna się dla Ciebie bardzo intensywnie. W tym miesiącu ruszasz w trasę po Stanach Zjednoczonych i będziesz grać przez styczeń i luty. Czego fani mogą spodziewać się na tej trasie? Mógłbyś zdradzić kilka sekretów dotyczących zespołu supportującego i set listy?

Set lista zmieni się bardzo (od czasu poprzedniej trasy). Poprzednia set lista jest naprawdę mocna, więc bardzo nie podoba nam się pomysł, by zmieniać cokolwiek, ale musimy postarać się to przebić. Zagramy teraz więcej materiału z „Wall of Sound” i chcę dać zespołowi jeszcze więcej przestrzeni by zabłysnąć w swoich partiach solowych. Zamierzam też popracować nad moją zabawą z mikrofonem. Na moim pierwszym albumie na żywo moje gadanie brzmiało tak strasznie, że musiałem całość poddać obróbce. Kiedy miksowałem „One Bad M.F. Live!!”, zauważyłem, że znacznie poprawiłem się od tego czasu i w ogóle nie musiałem edytować swojego gadania na scenie. Trochę potrwało by ze strasznego przejść do akceptowalnego poziomu, więc jest dla mnie nadzieja, by z akceptowalnego przejść do całkiem dobrego poziomu. Bardzo by mnie to ucieszyło.


A co z Europą? Ostatni raz grałeś w Europie w 2014 roku, minęło już trochę czasu od tego momentu i wielu fanów nie może się doczekać, by zobaczyć Cie ponownie. Jakie są Twoje plany na trasę koncertową i jakie kraje chciałbyś odwiedzić?

Kiedy właściwy line up na trasę i właściwy moment się nadarzą. Nie mogę się doczekać by zrobić to z tym zespołem. Wszyscy byliśmy już w Europie, ale osobno, jeszcze nie mieliśmy okazji wystąpić razem jako zespół. Miejmy nadzieję, że to nastąpi wkrótce. Póki co będę w Europie kilka tygodni w marcu organizując kliniki gitarowe a potem grając na festiwalu gitarowym w Larvik w Norwegii.


Już od ponad 15-stu lat mieszkasz w Japonii, jesteś ambasadorem japońskiego dziedzictwa narodowego i jesteś bardzo dobrze znany ze swoich występów w programach telewizyjnych oraz filmach. W zeszłym roku nagrałeś ścieżkę dźwiękową do serialu anime „B: The Beginning” i skomponowałeś oficjalny utwór japońskiego dziedzictwa narodowego. To jest naprawdę imponujące! Skąd czerpiesz inspiracje i nad czym pracujesz w chwili obecnej? Co powiedziałbyś swoim fanom zainteresowanym Japonią i chcącym zobaczyć Cię właśnie tam na koncercie? Co jest takiego fajnego w Japonii?

Jestem pracoholikiem, zawsze muszę tworzyć nową muzykę i zawsze muszę czuć, że się rozwijam. W 2019 chcę grać tak dużo, jak to tylko możliwe, czy to z moim solowym zespołem czy przy okazji innych projektów. Będę grać w marcu podczas ceremonii otwarcia maratonu w Tokio po raz trzeci z rzędu, ale chcę zagrać materiał z „Wall of Sound” na żywo w każdym zakątku świata zanim zacznę pracować nad nowym materiałem. Pracuję również w Japonii z moim nowym zespołem DPS, który wkrótce ruszy w trasę. Towarzyszyli mi już na trasie w Azjii grając ze mną kombinację ich i moich solowych utworów. Co takiego fajnego jest w Japonii? Japonia to zupełnie inna planeta, nie ma drugiego takiego miejsca na świecie i jest zupełnie niemożliwym, by się tam znudzić.

Tekst i zdjęcia: Katarzyna Kozioł

Dodaj komentarz