MARTY FRIEDMAN to postać, której nikomu nie trzeba przedstawiać. Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym przeczytacie o koncertach, nowej płycie Jasona Beckera, Japonii i planach muzyka.
Przede wszystkim dziękuję Ci, że znalazłeś czas, by porozmawiać z
RockArea i życzę wszystkiego dobrego w Nowym Roku! Poprzedni rok był
dla Ciebie bardzo pracowity. 19-tego października ukazał się Twój live
album „One Bad M.F. Live!!”. Jest to Twój drugi album na żywo po
10-letniej przerwie od wydania „Exhibit A: Live in Europe”. Co skłoniło
Cię, by nagrać album na żywo właśnie w tym momencie Twojej kariery?
Dziękuję! Chciałem udokumentować mój występ na żywo właśnie w tym
momencie, bo to szalony i bardzo fajny czas dla mnie i mojego zespołu.
Mieliśmy szczęście spędzić sporo niesamowitych nocy podczas ostatnich
kilku tras koncertowych. To było coś znacznie więcej niż dobrze zagrane
koncerty, to była magia. Nigdy nie wiesz, kiedy magia znowu się wydarzy,
więc chciałem uchwycić ten moment w czasie na albumie, nie tylko dla
nas, ale jako pamiątkę dla wszystkich, którzy przyszli nas zobaczyć.
Twój pierwszy album na żywo został nagrany podczas kilku
koncertów w Europie, „One Bad M.F. Live!!” w trakcie tylko jednego
koncertu w Ameryce Południowej w kwietniu zeszłego roku. W ramach tej
trasy zagrałeś w Argentynie, Chile, Kolumbii i Meksyku. Dlaczego
wybrałeś właśnie Meksyk, żeby nagrać ten album? Co czyni Meksyk tak
unikatowym miejscem i jakie wyzwania pojawiły się podczas nagrywania?
Uwielbiamy wszystkie miejsca, w których zagraliśmy, ale wybraliśmy
Meksyk przede wszystkim ze względów logistycznych. Dźwiękowiec, z którym
chciałem pracować, mieszka niedaleko Nashville, więc najbliżej było mu
do Meksyku i mieści się tam również studio nagrań, znakomite dla nas.
Każdy z tych koncertów byłby dla nas równie ekscytujący na to nagranie,
ale Meksyk był również ostatnim koncertem na tej trasie, więc była
szansa, że w występie pojawi się sporo dodatkowych emocji, związanych z
powrotem do domu następnego dnia.

Gratuluję
szaty graficznej albumu, wygląda bardzo old-schoolowo.
Charakterystyczne składania i zdjęcia zespołu na odwrocie, przenosi nas w
stare dobre dni z czasów Kiss. Na ile byłeś zaangażowany w pracę nad
warstwą graficzną i wybór zdjęć do albumu?
Dziękuję! Byłem bardzo zaangażowany w grafikę, jak zawsze zresztą. W
trakcie mojej kariery miałem wiele, ale to wiele okropnych okładek
albumów. Albo nie dbałem wystarczająco by popracować nad dobrym
rezultatem albo brakowało mi talentu, by pokierować pracą w dobrym
kierunku, lub też nie byłem w ogóle zaangażowany w ten proces. Nie ma
tak naprawdę na to dobrej wymówki. Te okładki są do kitu. Jednak w
momencie pracy nad albumem „Loudspeaker” z grafikiem wytwórni, coś
zaskoczyło i nauczyłem się, że żeby uzyskać projekt, który mnie
usatysfakcjonuje wymaga to dużo intensywnej pracy, nawet ze świetnym
artystą graficznym na pokładzie. To może być strasznie upierdliwy
proces, ale jestem całkiem zadowolony z większości moich okładek od tego
czasu. To nigdy nie jest łatwe. „Inferno” i „Wall of Sound” były
szczególnie trudne, by uzyskać właściwy efekt i trwało to wieki, ale
myślę, że wyszły znakomicie. Zapominasz o całym tym trudzie, kiedy praca
jest ukończona.
Na jeszcze więcej uwagi zasługuje fakt, że udało Ci się uchwycić
ogromną energię na tej płycie. Nie tylko z Twojej strony i zespołu, ale
także ze strony publiki. Skąd bierze się u Ciebie taka energia? Jak to
robisz, że jesteś tak naładowany podczas występu? W sekcji „pytanie
odpowiedź” Twojej fan grupy na Facebooku, zażartowałeś, że to przez
„seks, narkotyki i rock&roll, bez narkotyków”. Co daje Ci tę
zaraźliwą dawkę energii?
Oczywiście publika daje mi swojego rodzaju energię, ale tak naprawdę to
ja jestem tam po to, żeby dać energię fanom. Nie mam pojęcia skąd biorę
większość tej energii. Po prostu zawsze tam jest. Chcę by ludzie wyszli z
koncertu czując się świetnie, czując, że dostali zastrzyk pozytywnej
energii, która wystarczy na jakiś czas. Właśnie w ten sposób czułem się
jako dzieciak po obejrzeniu dobrego koncertu. Chcę „dać kopa ich
uczuciom”, że tak powiem.
Na początku każdego koncertu pojawia się pewien mały rytuał. Ty i
Twój zespół stajecie razem intonując swojego rodzaju mantrę, wygląda
to świetnie, wręcz satanistycznie i publika zdaje się to uwielbiać!
Jakie jest pochodzenie tego rytuału i jakie są Twoje przedkoncertowe
rytuały? Czy są albumy, których słuchasz przed wyjściem na scenę?
Wiele zespołów ma swojego rodzaju moment wzajemnego wsparcia za kulisami
tuż przed koncertem. My to po prostu robimy to na scenie, w obecności
wszystkich. To rzeczywiście wygląda całkiem satanistycznie. Zależnie od
nastroju może to trwać całkiem długo, może naprawdę nas porwać w
momencie kiedy publika, też staje się coraz bardziej naładowana. Lubię,
gdy widownia włącza się do naszego przedkoncertowego rytuału. Czasem nie
widzę zespołu przez cały dzień aż do momentu koncertu, więc ten rytuał
ma również charakter wzajemnego powitania i upewnienia się, że przez
kolejne około 2 godziny jesteśmy złączeni jako jedność.
W zeszłym roku byłeś również zajęty pracą nad nowym album Jasona
Beckera, który ukazał się 7 grudnia. Zagrałeś na tej płycie dwa utwory,
tytułowy kawałek „Triumphant Hearts” wraz ze swoją żoną,
wiolonczelistką Hiyori Okudą i solo w „Valley of Fire” (pośród 12 innych
fantastycznych gitarzystów takich, jak Steve Vai, Joe Satriani czy
Richie Kotzen). Czy mógłbyś nam powiedzieć coś więcej o procesie pracy
nad tym albumem? Jak dużo wolności miałeś na improwizację?
W obydwóch kawałkach Jason pozostawił mi całkowitą wolność by zrobić, co
zechcę. Kiedy grałem solo z Vai na jednym z innych albumów Jasona, nie
podobało mu się to, co zrobiłem i kazał mi to zmienić kilka razy.
Wybredny koleś! Więc tym razem dałem Jasonowi kilka opcji, by miał z
czego wybrać. Na „Valley of Fire” zagrałem materiał długości około 3
minut i będąc szczerym, moje granie sprawdza się lepiej jako „długa
historia” niż „skrócona wersja”. Myślę, że moja pełna wersja „Valley of
Fire” ma więcej sensu, niż to co finalnie zostało wyedytowane, ale to
nie o to w tym projekcie chodziło. Jason miał przed sobą ogromne zadanie
by edytować pracę 13 gości tworząc spójny utwór i wykonał fantastyczną
robotę. Jest bardzo mało prawdopodobne, że coś takiego kiedykolwiek się
wydarzy ponownie i jestem zaszczycony, mogąc być tego częścią.

Ciebie
i Jasona łączy długa wspólna historia muzyczna a wasza przyjaźń
wszystkim jest znana. Wielu fanów uwielbia Was od czasów Cacophony,
osobiście ja też jestem wielką fanką! Jason jest wciąż obecny w Twojej
muzyce. Zagrał solo w „Jewel” na Twoim pierwszym solowym albumie
„Dragon’s Kiss” i wraz z Tobą skomponował „Horrors” na „Inferno”. Jakie
emocje wywołało u Ciebie zagranie na jego nowym albumie? Twoje nazwisko
pojawia się w podziękowaniach na tej płycie, w jakim stopniu
przyczyniłeś się do powstania tego albumu, również jako przyjaciel?
Oczywiście jestem zaszczycony, że mogłem zagrać na tym albumie, ale
wydaje mi się, że znacznie bardziej na poziomie przyjacielskim, niż
muzycznym. Jason wysłał mi wiele surowych wersji swoich kawałków, na
których nie zagrałem i chciał mojej opinii na temat drobnych szczegółów,
dotyczących aranżacji, wykonania, dźwięku, melodii. Cieszę się, że
mogłem mu pomóc, nawet jeśli tylko potrzebował kogoś, kto pozwoli mu
usłyszeć swoje własne wątpliwości. To samotny i trudny proces dla
każdego nagrywającego album pod własnym nazwiskiem. Chcesz być pewien,
że wszystko wyjdzie w ten sposób, w jaki chciałbyś się zaprezentować.
Czasem wydaje się być niemożliwym by zabrzmiało to tak, jak słyszysz w
swojej głowie. Nie ma wielu ludzi na świecie, z którymi chciałbym się
dzielić wątpliwościami dotyczącymi pracy nad albumem. Ja wysyłam mój
materiał Jasonowi, on wysyła mi swój. Obaj bardzo szanujemy wzajemną
opinię i żaden z nas nie jest zły, gdy ten drugi zignoruje radę
pierwszego i odwrotnie. Jesteśmy prawdopodobnie jak dziewczyny, w tym
znaczeniu, że my niekoniecznie chcemy rozwiązania problemu, chcemy tylko
móc się komuś wygadać.
Poprzedni rok był bardzo szczególny również z innego powodu. 8
sierpnia minęła 30 rocznica od wydania Twojego pierwszego solowego
albumu „Dragon’s Kiss”. W jednym z wywiadów powiedziałeś, że gdyby DK
zostało nagrane dzisiaj to brzmiałoby jak „Wall of Sound”. Jak czujesz
się dzisiaj słuchając „Dragon’s Kiss”? Co byś zmienił w tym albumie,
jeśli cokolwiek? Podczas swoich koncertów wciąż grasz kultowe „Forbidden
City” i „Dragon Mistress”. Jakie inne utwory z tego albumu możemy
usłyszeć na nadchodzących koncertach?
Niczego bym nie zmienił jeśli chodzi o DK. Jest dobre na warunki, w
jakich przyszło nam wtedy pracować. Nagraliśmy tę płytę w 2 tygodnie w
dobrym studio z młodym i niedoświadczonym, ale bardzo utalentowanym
dźwiękowcem. Może brzmiałoby to lepiej z bardziej doświadczonym
inżynierem dźwięku, ale ten koleś był bardzo muzykalny i pamiętam
wzajemne popychanie się do przodu owocujące coraz bardziej pokręconym
materiałem, co mogłoby się nigdy nie zdarzyć w przypadku pracy ze
starszym kolesiem. Uwierz lub nie, ale w tamtym czasie miałem kręćka na
punkcie gitary rytmicznej, w związku z czym zmiksowałem rytm tak głośno,
że ledwie można było słyszeć solówki. Uwielbiałem te miksy, ale
wytwórnia bardzo się wkurzyła i kazała mi zremiksować cały materiał ze
znacznie głośniejszymi partiami solowymi. Bardzo się cieszę, że tak też
zrobiłem, bo moja obsesja na punkcie gitary rytmicznej trwała zaledwie
kilka miesięcy.
Coraz więcej muzyków stawia na duży show. Joe Satriani używa
wizualizacji, Steve Vai zawsze zaprasza kilka osób na scenę, by wspólnie
zbudować utwór. Ty również dodałeś elementy interakcji z publiką do
swoich koncertów i zapraszasz przypadkowego fana z widowni by pojammować
z Tobą na scenie. Jaka jest Twoja opinia na temat kierunku, w jakim
zmierza przedstawienie muzyczne i konieczności takich elementów
wielkiego show?
Jako fan, uwielbiam tego rodzaju interaktywne elementy. Uwielbiam
widzieć tę czystą radość jaka pojawia się, gdy angażujesz ludzi na
widowni. To jest popularne w Japonii. Z mojego punktu widzenia jednak,
to może być bardzo stresujące, bo nie masz kontroli nad efektem tego
typu zabawy, ale nic ciekawego nie wydarzy się, jeśli czasem nie
zaryzykujesz.
Ten rok zaczyna się dla Ciebie bardzo intensywnie. W tym
miesiącu ruszasz w trasę po Stanach Zjednoczonych i będziesz grać przez
styczeń i luty. Czego fani mogą spodziewać się na tej trasie? Mógłbyś
zdradzić kilka sekretów dotyczących zespołu supportującego i set listy?
Set lista zmieni się bardzo (od czasu poprzedniej trasy). Poprzednia set
lista jest naprawdę mocna, więc bardzo nie podoba nam się pomysł, by
zmieniać cokolwiek, ale musimy postarać się to przebić. Zagramy teraz
więcej materiału z „Wall of Sound” i chcę dać zespołowi jeszcze więcej
przestrzeni by zabłysnąć w swoich partiach solowych. Zamierzam też
popracować nad moją zabawą z mikrofonem. Na moim pierwszym albumie na
żywo moje gadanie brzmiało tak strasznie, że musiałem całość poddać
obróbce. Kiedy miksowałem „One Bad M.F. Live!!”, zauważyłem, że znacznie
poprawiłem się od tego czasu i w ogóle nie musiałem edytować swojego
gadania na scenie. Trochę potrwało by ze strasznego przejść do
akceptowalnego poziomu, więc jest dla mnie nadzieja, by z akceptowalnego
przejść do całkiem dobrego poziomu. Bardzo by mnie to ucieszyło.

A
co z Europą? Ostatni raz grałeś w Europie w 2014 roku, minęło już
trochę czasu od tego momentu i wielu fanów nie może się doczekać, by
zobaczyć Cie ponownie. Jakie są Twoje plany na trasę koncertową i jakie
kraje chciałbyś odwiedzić?
Kiedy właściwy line up na trasę i właściwy moment się nadarzą. Nie mogę
się doczekać by zrobić to z tym zespołem. Wszyscy byliśmy już w Europie,
ale osobno, jeszcze nie mieliśmy okazji wystąpić razem jako zespół.
Miejmy nadzieję, że to nastąpi wkrótce. Póki co będę w Europie kilka
tygodni w marcu organizując kliniki gitarowe a potem grając na festiwalu
gitarowym w Larvik w Norwegii.
Już od ponad 15-stu lat mieszkasz w Japonii, jesteś ambasadorem
japońskiego dziedzictwa narodowego i jesteś bardzo dobrze znany ze
swoich występów w programach telewizyjnych oraz filmach. W zeszłym roku
nagrałeś ścieżkę dźwiękową do serialu anime „B: The Beginning” i
skomponowałeś oficjalny utwór japońskiego dziedzictwa narodowego. To
jest naprawdę imponujące! Skąd czerpiesz inspiracje i nad czym pracujesz
w chwili obecnej? Co powiedziałbyś swoim fanom zainteresowanym Japonią i
chcącym zobaczyć Cię właśnie tam na koncercie? Co jest takiego fajnego w
Japonii?
Jestem pracoholikiem, zawsze muszę tworzyć nową muzykę i zawsze muszę
czuć, że się rozwijam. W 2019 chcę grać tak dużo, jak to tylko możliwe,
czy to z moim solowym zespołem czy przy okazji innych projektów. Będę
grać w marcu podczas ceremonii otwarcia maratonu w Tokio po raz trzeci z
rzędu, ale chcę zagrać materiał z „Wall of Sound” na żywo w każdym
zakątku świata zanim zacznę pracować nad nowym materiałem. Pracuję
również w Japonii z moim nowym zespołem DPS, który wkrótce ruszy w
trasę. Towarzyszyli mi już na trasie w Azjii grając ze mną kombinację
ich i moich solowych utworów. Co takiego fajnego jest w Japonii? Japonia
to zupełnie inna planeta, nie ma drugiego takiego miejsca na świecie i
jest zupełnie niemożliwym, by się tam znudzić.
Tekst i zdjęcia: Katarzyna Kozioł