Martin Turner – basista, wokalista, kompozytor, założyciel Wishbone
Ash – zespołu, który najlepszy okres działalności miał w latach
siedemdziesiątych. Takie albumy, jak debiut sygnowany nazwą grupy,
„Argus”, „There’s The Rub”, czy świetny, koncertowy „Live Dates”
zaliczane są do rockowej klasyki. Wishbone Ash świętuje w tym roku
piękny jubileusz – 40 lecie istnienia. O tym, a także o paru słynnych
płytach, kompozycjach oraz dlaczego nie świętują okrągłych urodzin w
oryginalnym składzie opowiada Martin w rozmowie przeprowadzonej po
świetnym koncercie jego zespołu w piekarskiej „Andaluzji”.
– To z lekka ironiczne – nazwać mianem „Life Begins” trasę z okazji czterdziestolecia kapeli…
– Cóż, w Anglii mamy takie powiedzenie, że życie zaczyna się po
czterdziestce. Dlaczego więc nie nazwać tak trasy zespołu, któremu
właśnie stuknęła czterdziesta rocznica działalności? Oczywiście ja
jestem trochę młodszy, mam 36 lat i jestem dyslektykiem (śmiech). (Martin w rzeczywistości liczy sobie 63 lata – przyp. red.).
– Skoro świętujesz jubileusz, więc powspominajmy trochę z historii
zespołu. Pamiętasz pierwszą próbę, jaką zagraliście z Andy’m Powellem i
Tedem Turnerem, gitarzystami, którzy odpowiedzieli na Wasze ogłoszenie w
prasie?
– Tak. W zasadzie szukaliśmy wtedy jednego gitarzysty i tak naprawdę z
żadnego nie byliśmy zadowoleni. Lubiliśmy Teda jako osobę, ale właściwie
nie bardzo potrafił grać, znał wtedy może ze trzy akordy. Zmieniliśmy
więc koncepcję i zaczęliśmy się zastanawiać nad tym, czy może warto by
zagrać w czwórkę, zamiast w trio. W latach sześćdziesiątych wszędzie
wokół były trzyosobowe kapele. Pomyślałem, że fajnie byłoby mieć dwie
gitary prowadzące w zespole, grające razem w harmonii. Tak więc
zaprosiliśmy ponownie Teda i Andy’ego na próbę, by spotkali się ze sobą.
I to zadziałało! Zabrzmiało naprawdę bardzo dobrze.
– Wówczas nie było zbyt wielu kapel z dwoma gitarzystami. W
kwartetach, czy kwintetach zwykle był jeden gitarzysta prowadzący i
klawiszowiec.
– Faktycznie tylko parę. Fleetwood Mac coś robił w tym kierunku. Był też
taki zespół… Blossom Toes z Jimi Creganem. Ale było coś, co różniło
nas od tamtych kapel. Ja śpiewałem melodie i dopiero później
zamienialiśmy je na partie gitar. Jeśli gitarzysta wymyśla daną melodię
to brzmi ona „kwadratowo”, ale gdy ją śpiewasz i później przetwarzasz w
partię gitarową – jest ona bardziej otwarta, bardziej interesująca i
znacznie bardziej chwytliwa. Mogę układać melodie przez cały dzień
(śmiech).
– „Handy” z debiutanckiego albumu był zapisem jam session?
– W pewnym sensie. W tamtych okresie dużo eksperymentowaliśmy.
Początkowy fragment „Handy”, z partią basu, to ja próbujący grać jak
Andre Segovia. Takie nieco bardziej ambitne zagrywki. Potem polecieliśmy
bardziej w jazzowe klimaty, a później znów następowała zmiana… Tak,
myślę, że ten kawałek ma w sobie wiele z jam session, z muzyki
eksperymentalnej.
– A jak powstał słynny „Phoenix” z tego samego albumu?
– „Phoenix” tak naprawdę również narodził się z jam session. Parę
fragmentów: wstęp z partią wokalną i ta część, w której muzyka
przyspiesza początkowo były oddzielone od siebie, ale później
posklejaliśmy je ze sobą… za pomocą taśmy klejącej (śmiech).
– Druga płyta „Pilgrimage” zebrała bardzo różne, nieraz skrajne recenzje…
– Prawda jest taka, że niektóre kawałki, które na niego trafiły były
przygotowywane z myślą o debiutanckim krążku, ale nie zmieściły się na
niego. Gdybyśmy wtedy mieli kompakty do dyspozycji, zapewne pierwsza
płyta byłaby znacznie dłuższa. Wtedy jednak mieliśmy około czterdziestu
minut do zapełnienia na płycie winylowej. Ciekawa sprawa była z „Blowin’
Free”. Próbowaliśmy go przy pierwszej płycie, nie brzmiał jednak
odpowiednio. Podeszliśmy więc do niego nagrywając „Pilgrimage” i wtedy
już się trochę wkurzyłem, bo naprawdę chciałem, żeby ten kawałek znalazł
się na płycie, ale znów się nie udało. I w końcu przyniosłem go do
studia podczas sesji „Argusa”. Wszyscy powiedzieli: „O nie. On jest zbyt
radosny”. Wiesz, cały „Argus” jest poważny, ciężki… A ja na to:
„Właśnie dlatego chcę umieścić na nim ten kawałek, aby uzyskać
równowagę”. Zagraliśmy go razem w studiu i zabrzmiał wspaniale. Zawiera w
sobie tyle radości, ale wszyscy nie byli do końca przekonani, czy
pasuje na płytę „Argus”, gdyż zbyt odróżniał się od reszty. Postawiłem
jednak na swoim…
– „Argus” to mój ulubiony album w Waszej dyskografii.
– Prawdopodobnie to najbardziej popularny album w całym dorobku Wishbone
Ash. Takie utwory jak „Sometime World”, czy „Time Was” poruszają
kwestie czasu i przestrzeni, świata duchowego. Próbowałem zmierzyć się z
takimi tematami, jak na przykład reinkarnacja, coś w tym stylu. Poza
tym… Jako nastolatek byłem przywódcą ulicznego gangu, zawsze
walczyłem. Nieważne czy się wygrywało w bójkach, czy przegrywało. Ważne
było, aby walczyć. Chciałem zgłębić ten temat, ponieważ tak wielu
młodych ludzi ma w sobie pokłady energii, pasji. A politycy, despoci,
osoby posiadające władzę wykorzystują tą energię do prowadzenia wojen. O
tym właśnie jest „Warrior”. Po napisaniu tego utworu, zdecydowałem, że
na płycie musi być kolejny kawałek, który zrównoważyłby wymowę
„Wojownika”. Jestem spod znaku Wagi, równowaga, dwa różne punkty
widzenia to dla mnie bardzo ważne rzeczy. Stąd narodził się „Throw Down
The Sword”, który jest antywojenną pieśnią. Chcesz wyruszyć na wojnę,
wziąć udział w bitwach, a potem jest tylko śmierć, zniszczenie, dymy… I
wtedy właśnie pojawia się „Throw Down The Sword”.
– „Sometime World” zawiera jedne z najpiękniejszych gitarowych partii, nie tylko w historii Wishbone Ash.
– „The King Will Come” również ma ciekawe melodie… Spędziłem mnóstwo
czasu nad tym albumem. Dziewięć miesięcy mojego życia, wypełnionych
wytężoną pracą. Andy przygotował wstęp do „The King Will Come” i „Throw
Down The Sword”, dziełem Teda są akustyczne partie otwierające „Time
Was”, owocem wspólnej pracy jest „Leaf and Stream”, Steve napisał słowa
do tego utworu. Wszyscy mieli więc swój wkład. Te dźwięki siedziały w
mojej głowie przez dziesięć lat, czekały by znaleźć ujście. Po upływie
tylu lat, to wspaniałe, że ten album wciąż brzmi… nadal można go
słuchać. Nie jest przeterminowany. Jasne, nie brzmi nowocześnie, ale
jest w porządku. Naprawdę mogę być z niego dumny.
– Właśnie ta ciężka, wielomiesięczna praca sprawiła, że kolejny
album był powrotem do prostszych bluesowych, rock and rollowych form,
czymś w rodzaju oddechu?
– Wszyscy ludzie wokół nas, menadżerowie, agenci i inni zaangażowani w
przemysł muzyczny mówili nam: „Argus to wspaniała płyta. Zróbcie Argus
II, albo Son of Argus”. Ja na to „Spierd….”. Im bardziej nas
przekonywali, tym bardziej chcieliśmy nagrać coś innego. Przy pierwszych
trzech płytach pracowaliśmy z tym samym realizatorem i producentem,
przed sesją „Wishbone Four” zatrudniliśmy nowe osoby, zmieniliśmy też
studio, pracowaliśmy w Olympic Studios, gdzie nagrywali między innym The
Rolling Stones. Płyta brzmiała naprawdę dobrze w studiu, miała w sobie
moc. Kiedy skończyliśmy nagrania, ruszyliśmy w trasę koncertową. Potem,
gdy posłuchałem tego materiału po masteringu byłem załamany. Brzmienie
było jakieś płaskie, okropne… Niestety, nie wyszło to najlepiej. Ok,
kiedy odkręcisz gałki i dodasz trochę basów – nie jest jeszcze tak źle.
Ale jednak album nie brzmi tak jak powinien. Ktoś popełnił błędy.
– Po tej płycie nastąpiła pierwsza istotna zmiana w składzie…
– Ted był najmłodszym z nas i nie wytrzymał trudów życia w zespole.
Wszyscy byliśmy wtedy zmęczeni, ponieważ pracowaliśmy bardzo ciężko.
Zaczynaliśmy w Anglii, ale szybko ruszyliśmy na podbój USA. Spora część
tamtejszej publiczności sądziła nawet, że jesteśmy amerykańskim
zespołem. Graliśmy mnóstwo tras koncertowych i wszyscy potrzebowaliśmy
wakacji. Miesiąca bez muzyki, tras, studia nagraniowego, piosenek…
Tego potrzebowaliśmy, by odzyskać świeżość. Niestety nie było to możliwe
i Ted zrezygnował. Na jego miejsce przyszedł Laurie (Wisefield – przyp. red.).
Widzieliśmy go na scenie i zaprzyjaźniliśmy się z nim, kiedy jego
zespół Home grał z nami koncerty. Można powiedzieć, że wyjęliśmy go
prosto z tournee.
– To dziwne, że Ty jako jeden z założycieli zespołu grasz koncerty
jako Martin Turner’s Wishbone Ash, tymczasem Andy Powell używa
oryginalnego szyldu.
– Cóż, Andy zarejestrował na siebie nazwę Wishbone Ash, jako znak
towarowy. Pozostali muzycy oryginalnego składu sprzeciwili się temu,
ponieważ nazwa należy do całej naszej czwórki. Andy był częścią tego
składu, ale nie może mieć nazwy kapeli na wyłączność. Rozmawialiśmy z
jego prawnikiem, jednak on uważa, że właścicielem nazwy jest Andy, my z
kolei uważamy, że nie. Musimy więc spotkać się w sądzie. Co za głupota!
Wydamy tylko kasę, po to, żeby prawnicy mogli sobie rozbudować swoje
domy. To naprawdę głupie. Ale wiesz.. Andy Powell wydaje płyty, za które
nikt z nas nie dostaje żadnych pieniędzy… Jeśli go spotkasz, powiedz
mu, że Martin uważa go za sprytnego sukinsyna…
– Steve i Ted nie chcieli dołączyć do Ciebie podczas jubilueszowej trasy?
– Steve ma problemy z plecami, to prawdopodobnie efekt wieloletniego
grania. Poza tym jest po sześćdziesiątce. Mieszka we Francji, jest tam
szczęśliwy… Ted natomiast nie ma ochoty na granie muzyki z
przeszłości. Interesuje go tylko teraźniejszość i przyszłość. Chciałby
grać wyłącznie muzykę, którą komponuje obecnie, nic z przeszłości, co z
kolei ja lubię. Powiedziałem mu: „Dołącz do mnie. Zagramy trochę starych
kawałków jak „Blind Eye”, „Phoenix” i stopniowo do tego dorzucimy
trochę nowych rzeczy”. Ale nie chciał się zgodzić na takie rozwiązanie.
Gra dużo w golfa… Golf… Wolałbym oglądać jak ozdabia się różne
przedmioty niż grać w golfa…
Rozmawiał Robert Dłucik