Czy pamięta Pan, kiedy był Pan po raz ostatni w chorzowskiej Leśniczówce?
Na pewno jeszcze w ubiegłym wieku. Kiedy współpracowałem z Dżemem. Wtedy dużo czasu spędzałem na Śląsku i po zmroku odwiedzałem również Leśniczówkę. Ale, co mnie dziwi, nie pamiętam, kiedy tam grałem jakikolwiek koncert. Zazwyczaj pamięć mnie nie zawodzi, ale w tym przypadku tylko pustkę widzę.
W aktualnej do setlisty koncertowej zespół TSA Michalski Niekrasz Kapłon włączył cztery nowe utwory, z czego jeden, czyli „Jak jest” opublikowaliście już w wersji studyjnej wraz z teledyskiem. (https://www.youtube.com/watch?v=P4IXsgLS6no). Kiedy zatem planujecie wydać pełny album?
Początkowo planowaliśmy wydanie płyty w czerwcu, czyli w rocznicę powstania tego projektu. Jednak epidemia koronawirusa pokrzyżowała nam szyki. Całkowicie rozsypał się kalendarz koncertowy i terminarz związany z realizacją nagrań. Prace nad nowym materiałem cały czas trwają, choć nie we wcześniej planowanym tempie. Inną sprawą jest wybranie odpowiedniego terminu do wprowadzenia płyty na rynek. Dziś odpowiednim określeniem było by powiedzenie, że płyta pojawi się we właściwym czasie. A kiedy to nastąpi? Myślę, że późną wiosną przyszłego roku.
Byłem już na trzech Waszych koncertach w tym składzie. Pamiętam, że w Bielsku Damian powiedział w trakcie występu, że Wasz nowy materiał powstawał częściowo w składzie poprzednim. O które utwory mu chodziło?
Jedynym utworem, nad którym poważniej pracowaliśmy w starym składzie był „Niezwyciężony” Jasia Niekrasza. Nigdy jednak nie powstał do niego tekst i nigdy też nie został finalnie zagrany. Współczesna wersja jest mocno przearanżowana, doszły nowe motywy. Dlatego ten utwór, podobnie jak wszystkie pozostałe nowe piosenki, można uznać za „dziewiczy”.
Cofnijmy się teraz do historii. Oglądałem na YouTube bardzo fajny wywiad z Panem na kanale BeatIt. Czy to prawda, że pierwszą płytę TSA, „Live”, nagrywał Pan jeszcze na zestawie „Polmuza”?
Tak, bo to był jedyny instrument jaki posiadałem. W tym czasie na kupno czeskiej perkusji „Amati”, która jakościowo była o półkę wyżej nie było mnie stać. Zestaw „Polmuza” kompletowałem przez kilka lat element po elemencie pracując na wakacjach i grając chałtury. Finalnie każdy z bębnów miał inny kolor, dlatego pewnego dnia zdarłem plastikowe okleiny i za pomocą butaprenu zastąpiłem je czerwono rudą dermą. Zwieńczeniem zestawu był 24 calowy talerz ‘Paiste 2002 Ride’, który odkupiłem od wrocławskiego klezmera za niebagatelna kwotę 15000,- zł. Nie przypadkowo podaję ceny, ponieważ chce pokazać też finansową skalę problemu. To były lata siedemdziesiąte i złoty okres głębokiej komuny. Moja Mama pracując na pełny etat zarabiała miesięcznie 3000,- zł. Taki talerz stanowił równowartość pięciu miesięcznych wypłat. Wizerunek tego zestawu został uwieczniony na okładce pierwszej płyty TSA „Live”. Dzisiaj warto docenić przemiany, jakie nastąpiły w Polsce od tamtego czasu.
Potem bębny „Polmuza” zostały zastąpione przez zestaw „Rogersa”.
„Rogersa” kupiłem latem 1982 roku. Pierwszy prawdziwy, zawodowy instrument. Odkupiłem go od gościa z Gorzowa Wielkopolskiego za 1000 dollarów amerykańskich, co stanowiło równowartość około czterdziestu przeciętnych pensji. Za otrzymane pieniądze sprzedający kupił sobie dużego „Fiata” i zrealizował marzenie pracy jako taksówkarz.
A co się stało z „Polmuzem”?
Pożyczyłem go mojemu kuzynowi Czarkowi. Miał mi je zwrócić, gdyby mu się znudziły. A on zamiast dotrzymać umowy przehandlował je za motor marki „Junak”. Pasja motocyklisty okazała się silniejsza niż miłość do muzyki. Niedawno słyszałem, że ten zestaw ponoć jeszcze istnieje gdzieś w okolicach Lubaczowa.
Jak zatem wspomina Pan nagrywanie albumu „Live”?
Nagranie tego albumy w wersji koncertowej stało się koniecznością. Wczesną jesienią 1981 r. w studiu Teatru STU odbyły się dwie studyjne sesje nagraniowe, podczas których zarejestrowaliśmy materiał na dwa pierwsze single zespołu. Nagrania studyjne zupełnie nie odzwierciedlały ówczesnego ducha muzyki TSA. Do nagrań live nie przygotowywaliśmy się w jakiś specjalny sposób. To były kolejne koncerty w trasie i tyle. Grane w amoku, przy pełnej, szalejącej widowni.
Mówi Pan, że zdecydowanie woli Pan warunki koncertowe. Jednak o studyjnej sesji do Waszej drugiej płyty zawsze wypowiadał się Pan bardzo ciepło. W dużej mierze dzięki obecności w studiu muzyków z zewnątrz.
Na pewno. Studio dzieliliśmy z zespołem Krzak. Dla nas, rozpoczynających dopiero zawodową karierę obecność starszych, doświadczonych kolegów działała bardzo mobilizująco. Tym bardziej, że mieszkaliśmy razem w jednym hotelu. Ta sesja miała świetny klimat zarówno muzyczny jak i towarzyski.
Krzak w tym czasie rejestrował płytę „Krzak’i”. Wikipedia podaje, że udzielał się Pan na tym albumie na perkusji. Czy to prawda?
Nie, to nie jest prawda. To raczej dowód na to, że informacje zawarte na Wikipedii nie zawsze są prawdziwe i warto je od czasu do czasu weryfikować. Co prawda na płycie „Krzaki” moje nazwisko widnieje w rubryce „wykonawcy”, ale nie wydobyłem tam żadnego dźwięku perkusyjnego. Mój wkład w tą płytę to śpiew i oklaski w chórkach do piosenki „Lista kowbojów”, która zaśpiewał Rysiek Riedel. Natomiast wszelkie partie perkusyjne są dziełem Andrzeja Ryszki. Za to, jako ciekawostkę dodam, że krótka, solowa wstawka w jego wykonaniu została nagrana na moich „Rogersach”.
No właśnie, Andrzej Ryszka obok Jerzego Piotrowskiego to Pański ulubiony perkusista tamtych czasów.
I tamtych i dzisiejszych. Cały czas obu Panom mocno kibicuję, mam z nimi kontakt i z zaciekawieniem śledzę ich współczesne dokonania. Ale kończąc wątek studia na Wawrzyszewie, zawsze się w nim świetnie czułem podczas nagrań. Również wtedy, gdy na potrzeby filmu „Akademia Pana Kleksa” nagrywaliśmy „Marsz Wilków”.
Nagraliście ten utwór przy okazji sesji do „Czerwonego Albumu”?
Bardzo możliwe, choć nie dałbym głowy, że tak było. Raczej skłaniałbym się do wersji, że przyjechaliśmy specjalnie dokonać tego nagrania. Zresztą nie ma to żadnego historycznego znaczenia z jednego istotnego powodu. Pierwsza wersja przestała istnieć, zanim film wszedł na ekrany.
Czyli to już kolejne przekłamanie, które głosi Wikipedia, ponieważ można tam znaleźć właśnie taką informację.
Tak, choć niewielu ludzi wie o perturbacjach związanych z tym utworem. Pierwsza wersja spotkała się z bardzo pozytywnym przyjęciem przez producentów filmu. Problem w tym, że zwlekano z zapłatą za wykonaną pracę realizatorowi nagrań, Wojtkowi Przybylskiemu. Wojtek czekał i czekał na kasę, ale w końcu stracił cierpliwość. Za lekceważące podejście do tematu, w formie bezlitosnego rewanżu skasował zarówno taśmę matkę jak i wszelkie istniejące kopie nagrania. Po jakimś czasie obie strony ponownie usiadły do rozmów, czego efektem była kolejna sesja nagraniowa i druga wersja piosenki.
Którą wersję uważa Pan za lepszą?
Uważam, że obie brzmiały podobnie. Przy pierwszej mieliśmy sporo radości wyszukując i dodając efekty dźwiękowe z pola walki. Tworząc drugą wersję nie udało nam się odnaleźć pierwotnych efektów i musieliśmy użyć innych. A to już nie to samo i sentyment do pierwszej wersji pozostał. Ale nie ma sensu tworzyć mitów. Tym bardziej, że „Marsz Wilków” został nagrany po latach po raz trzeci.
Właśnie coś tak kojarzę, nawet ukazał się limitowany singiel, który wtedy dodawaliście do każdego zakupionego biletu…
Dokładnie tak. Nagranie pojawiło się jako singiel dołączony do biletu, ale też jako bonus do specjalnej edycji płyty ”Proceder”. Do oryginalnej ścieżki dźwiękowej filmu „Akademia Pana Kleksa”. nie mieliśmy prawa i trzeba było znaleźć wyjście z sytuacji. Trzecia wersja została nagrana przy okazji sesji „Procedera” wiosną 2004 roku.
Jak już Pan wspomniał, w trakcie nagrywania trzeciego albumu, czyli „Heavy Metal World” miał Pan grypę. Mówił Pan, że to czego najbardziej nie lubi w tej płycie to to, że jest ona zagrana „do tyłu”. W jaki sposób wspomina Pan tę z kolei sesję?
To zdecydowanie najcięższa sesja, jaką w życiu zagrałem. W tamtych czasach nagrania zaczynało się od sekcji rytmicznej i nikt dopuszczał myśli, że może być inaczej. A ponieważ studio było wynajęte nie było czasu na użalanie się nad sobą. Codziennie snułem się do studia i z gorączką nagrywałem do metronomu kolejne numery. A potem weszli gitarzyści i większość gęściej granych partii zagrali mocno do przodu. I stąd takie wrażenie zgodne z teorią względności. W mojej ocenie na tej płycie momentami jest zbyt mało spójności pomiędzy sekcją rytmiczną a gitarami.
Osobiście spośród wszystkich płyt TSA największy sentyment mam właśnie do „Heavy Metal World”. Kiedy wpadła mi w ręce należąca do mojego Taty oryginalna kaseta z tym albumem i zobaczyłem to okładkowe zdjęcie z zespołem na tle błękitnego nieba z tymi dorobionymi błyskawicami, to ono wystarczyło, żeby wywrzeć na mnie ogromne wrażenie. Natomiast sam materiał i wtedy i teraz uważam za cholernie spójny.
I nie ma sensu abym Ci odbierał radość obcowania z tą płytą. To, o czym wspominam to nic innego jak moja subiektywna ocena. Kiedy wchodziliśmy do studia, mieliśmy pewne konkretne wyobrażenie o tym co chcemy zrobić. Nie zawsze udawało się osiągnąć zamierzony cel. Dziś uważam, że nie ma sensu marmolić „co by było gdyby?” z jednego prostego względu. Pomimo wielu niedoskonałości, dla naszych fanów te nagrania mają wartość przede wszystkim sentymentalną. Radość płynąca ze wspomnień tamtych czasów jest bezcenna. A wrażenie grania „do tyłu” świetnie wpisuje się w stylistyka ciężkiego rocka.
W grudniu 1983 roku zarówno Andrzej Nowak, jak i Pan odeszliście z TSA. Pan dołączył do zespołu Banda i Wanda na miejsce Andrzeja Tylca i nagrał z tą grupą jej drugą płytę, pt. „Mamy czas”. W jednym z wywiadów powiedział Pan, że spośród tych trzech dużych zespołów, w których Pan grał, ten był najlepiej zorganizowany.
I podtrzymuję swoją opinię. W hierarchii ważności to co prawda zespół najniżej z tych trzech oceniany, ale organizacyjnie zabijał pozostałe. To przede wszystkim zasługa Wandy, która bardzo konsekwentnie zarządzała zespołem. Poza tym w Bandzie miałem okazje pograć z naprawdę świetnymi muzykami.
Mowa oczywiście o Jacku Krzaklewskim, Marku Radulim i Henryku Baranie
Obu wspomnianych wirtuozów gitary raczej przedstawiać nie trzeba. Zarówno Jacek jak i Marek to muzycy o olbrzymim dorobku artystycznym i wyrobionej renomie. Natomiast, po rozpadzie Bandy i Wandy, Heniu przez wiele lat grywał w Lombardzie. Co robi dzisiaj, nie wiem. Jestem przekonany, że nadal gra, bo jest jedną z najbardziej muzykalnych osób, jakie spotkałem na swej drodze.
Po Bandzie i Wandzie przyszedł czas na Dżem. Nigdzie nie udało mi się znaleźć informacji na temat okoliczności pańskiego dołączenia do tej grupy na miejsce niedawno zmarłego Michała Giercuszkiewicza.
Dołączyłem do Dżemu wiosną 1986 roku, kiedy Michała już w nim nie było. Współpracę zaproponował mi Marcin Jacobson i była to decyzja wszystkich pozostałych muzyków. Zresztą temat Dżemu chciałbym w tym wywiadzie pominąć.
Parę tygodni temu ukazał się drugi tom wspomnień o Ryśku Riedlu autorstwa Marcina Sitko. Mam również w nim swój udział. Przyznam się, że z premedytacją w publikowanym tam wywiadzie nie skupiam się wyłącznie na osobie Ryśka. Choć jego postać jest wspólnym mianownikiem wszelkich opisanych tam zdarzeń. Jeżeli kogoś interesują kulisy funkcjonowania Dżemu, klimat panujący wewnątrz zespołu, okoliczności powstania płyty Najemnik i jeszcze kilka innych ciekawostek – odsyłam do tej publikacji.
Do końca współpracy z Dżemem grał Pan wciąż na tych samych Rogersach?
Tak. Po odejściu z Dżemu zająłem się rzeczami kompletnie nie związanymi z muzyką. Na bębnach grywałem bardzo okazjonalnie i żal było patrzeć jak instrument niszczeje nie używany. Finalnie sprzedałem je młodemu perkusiście z Opola, jednak zanim to zrobiłem, to kupiłem sobie moje pierwsze klonowe „Pearle”.
A zatem przy okazji Pańskich słynnych 40 urodzin, na których zapadła decyzja o reaktywacji TSA w oryginalnym składzie grał Pan już na „Pearlach”?
Tak. Wykorzystywałem je już wcześniej, ponieważ mieliśmy taki projekt, który nazwaliśmy Totem [nie mylić z powstałym w 2001, identycznie się nazywającym metalcore’owym zespołem z Bukowna – przyp. pp]. Grali w nim również Stefan Machel i Janusz Niekrasz, a śpiewać miał Tomek Olejnik z Proletaryatu. Finalnie Totem nie wypalił i spora część stworzonego materiału trafiła na płytę TSA „Proceder”.
Wasz wielki powrót z płytą „Proceder” niewątpliwie się udał. Niedługo po premierze tej płyty wystąpiliście jako jurorzy w programie Szansa na sukces”.
Faktycznie tak było. Na zakończenie sesji „Procedera” na szybko nagraliśmy instrumentalnie 7 starych piosenek wykorzystanych w programie jako „profesjonalne podkłady”.
„Proceder” jest naprawdę świetną płytą. Po 16 latach od premiery wciąż brzmi niesamowicie świeżo.
I tak będzie jeszcze odbierana przez wiele lat. To dźwiękowo zdecydowanie najlepiej zrealizowana płyta w historii zespołu TSA i jedna z najlepszych w historii polskiego rocka. Świetna robota będąca efektem współpracy dwóch osób – realizatora nagrań – Marcina Gajko i Stefana Machela pełniącego funkcję symbolicznego producenta. Wielu próbuje, nielicznym się to udaje. Tym razem obaj panowie osiągnęli finalnie poziom audiofilski. I celowo zwracam uwagę na oba nazwiska, bo przypisywanie zasług za efekt końcowy wyłącznie jednemu z nich było by nieeleganckie i nieprawdziwe.
Pierwszy raz byłem na koncercie TSA jako dzieciak, w 2010 roku w Ruinach Teatru Victoria w Gliwicach w ramach DrumFestu, Czy pamięta Pan może ten występ?
Oczywiście, zagraliśmy tam w zastępstwie jakiegoś wykonawcy, który odwołał swój przyjazd. Pamiętam ten niesamowity klimat nieczynnego, częściowo zrujnowanego kościoła. Graliśmy akustycznie i było okrutnie zimno. A to nie pomaga. I może dlatego ten koncert tak mocno zapadł mi w pamięć.
O właśnie, rzeczywiście pamiętam, że Wasz koncert był zorganizowany na zastępstwo. U mnie to wyglądało tak, że zobaczyłem plakat reklamujący koncert na słupie ogłoszeniowym nieopodal gimnazjum, do którego wówczas chodziłem, a ponieważ nie miałem wtedy jeszcze wypasionego smartfona z WiFi, po prostu zerwałem ten plakat i zaniosłem do domu, żeby pokazać Tacie i poprosić, żeby mnie zabrał na ten koncert. Dopiero tydzień po koncercie, chyba nawet na tym samym słupie zobaczyłem plakat z pełnym programem DrumFestu i tam rzeczywiście Wasza nazwa widniała na doklejonym białym papierku. Pamiętam, że w trakcie koncertu Marek Piekarczyk powiedział do mikrofonu, że „na naszych koncertach nie ma starych bywalców, są jedynie młodzi i stali”.
W pewnym momencie mieliśmy na koncertach już trzy pokolenia. Najstarsi fani w wieku oscylującym pomiędzy Markiem Piekarczykiem i Andrzejem Nowakiem. A potem ich dzieci i wnuki zarażone muzyką TSA. To na pewno jest pewien fenomen.
Pamiętam jeszcze, że Pan wtedy wystąpił krótko obcięty, w takiej szarej bluzie, a ja, jako dzieciak najlepiej kojarzyłem Pana ze zdjęcia z tylnej okładki „Czerwonego Albumu”. Tą płytę, oczywiście na winylu w swojej kolekcji ma mój Ojciec. Tam widać Pana w zdecydowanie długich włosach. Wobec tego, i za to z góry przepraszam, nie poznałem Pana kiedy wszedł Pan na scenę. Dopiero, kiedy zasiadł Pan za bębnami uświadomiłem sobie, że Pan to Pan (śmiech).
Nic nie szkodzi. Nigdy nie zabiegałem o rozpoznawalność. Takie sytuacje bywają zabawne, a ja przy okazji mogę pokokietować, jaki to ze mnie skromny facet.
I tym sposobem ponownie docieramy do dnia dzisiejszego. Czy najnowszy album w odmienionym składzie będzie solidną kontynuacją „Procedera”?
Czy „Procedera”? Nie mam pojęcia, bo nie robimy takich założeń. Na pewno nie planujemy odchodzić od konwencji ciężkiego, hard rockowego grania. Kierunek pokazaliśmy publikując na YouTube teledysk z piosenką „Jak Jest”. Odebrany bardzo pozytywnie i życzliwe. I tego zamierzamy się trzymać.
Słuchałem takiego wywiadu z Wami, już w tym składzie, w którym prowadzący powiedział, że we wspomnianym „Jak jest” słychać znaczące różnice pomiędzy nowym wcieleniem TSA, a choćby zespołem Opiłki, w którym występowaliście wraz z Damianem.
Opiłki to przede wszystkim muzyka mocno skażona grungem, Tutaj grunge’u nie ma, podchodzimy do tego stricte hard rockowo.
Każdy z Waszych czterech dotychczasowych utworów jest świetny.
Cieszę się, że tak je oceniasz. To też dowód, że zaproponowanie współpracy gitarzystom – Piotrkowi Lekkiemu i Maćkowi Westerowi było dobrym posunięciem. Mamy świadomość, że jesteśmy na cenzurowanym i to, co robimy jest automatycznie przyrównywane do dotychczasowego dorobku TSA.
Czyli każdy z członków nowego składu będzie miał swój wkład kompozytorski w płytę?
Na pewno. Wszyscy przynieśli już swoje autorskie kompozycje. Stylowe, w pełni pasujące do kierunku jaki sobie wyznaczyliśmy. Najbardziej zaskoczył nas Damian. Przyniósł kompletne demo, na którym nie tylko zaśpiewał, ale też własnoręcznie zagrał wszystkie partie na gitarach, basie i bębnach. Twarz mi się śmieje jak sobie o tym przypominam.
To co Pan powiedział przed chwilą chyba będzie stanowić odpowiednią pointę dla naszego dzisiejszego wywiadu. W dokumencie nakręconym w okresie „Procedera”, czyli Tajne Stowarzyszenie Abstynentów, Stefan Machel i Janusz Niekrasz stwierdzili, że w okresie działania oryginalnego składu w TSA nie było żadnego lidera. To niejako koresponduje z tym, co Pan teraz powiedział o Waszym aktualnym składzie.
Liderowanie w TSA było niczym innym jak jakąś sztuczną i chorobliwą potrzebą zaspokojenia własnej próżności. To przekleństwo tego zespołu i główna przyczyna rozpadu oryginalnego składu.
W aktualnym zestawie nie zawracamy sobie tym głowy. Robimy swoje najlepiej jak potrafimy. Bez potrzeby wspinania się na piedestał jedynie najważniejszej osoby w zespole.
Pytał Patryk Pawelec