MANTRA – Krzysztof „Mazi” Mazurek (25.02.2020)

mantra1

W najbliższą sobotę pochodzący z Bierunia zespół Mantra będzie świętować dziesięciolecie swojego istnienia. Z tej okazji pogawędziłem trochę z basistą grupy, Krzysztofem Mazurkiem


10 lat nieprzerwanej działalności to sporo jak na młody zespół funkcjonujący w muzycznym podziemiu. Wiele kapel startujących z podobnego pułapu zniechęca się po 2, maksymalnie 3 latach. Co sprawia, że Mantra działa już od dekady i wciąż konsekwentnie brnie do przodu?

Szczerze, to nie nazwałbym tego dziesięcioma nieprzerwanymi latami. Zdarzały się krótsze i dłuższe przerwy: poszukiwania ludzi do grania, wymuszone przerwy sytuacjami rodzinnymi/prywatnymi, odgrzebywanie się z popiołów. Nazbierałoby się trochę tego, ale tak, walczymy dalej. Trzyma nas ze sobą więź przyjacielska oraz pasja do grania. Na wyniki tak naprawdę przestaliśmy liczyć na początku. Te lata pokazały nam, że możemy na siebie liczyć nie tylko na scenie, ale i poza nią. I to przede wszystkim jest dla mnie definicja zespołu.

Wspomniałeś o poszukiwaniu ludzi do grania. O ile wiem to na przestrzeni wszystkich lat Waszej działalności rotacje dotyczyły tylko i wyłącznie stanowiska perkusisty. Czy rzeczywiście tak trudno dziś o dobrego bębniarza?

Na samym początku przewinęło się u nas kilku gitarzystów na stanowisko solowego wymiatacza. Niestety, najwidoczniej byliśmy zbyt młodzi, nieznani i ciężko było o kogoś na dłużej niż 3-4 próby. Ostatecznie Kamil został mianowany gitarą prowadzącą, gdy znalazł się Keczup. Czy trudno o dobrych perkusistów? Tak. Szczególnie do zespołu z naszego pokroju. Wszyscy, jeśli mają już kapelę, szukają fleszy, rozgłosu, tłumów na koncertach. Na szczęście Tymek wpasował się idealnie. Młody, zdolny, dynamiczny, przy tym dobry kumpel. Czego więcej potrzeba?

No właśnie, Tymek. Kamil opowiadał mi swego czasu, że z racji na swój wiek Tymek czasami boryka się z tremą. Jak ją przezwycięża?

Ciężkie pytanie. W zasadzie to powinno być skierowane do samego zainteresowanego. Każdy we własnym zakresie stara się radzić z tym zjawiskiem. Ja nie zauważyłem osobiście, aby Tymek ostatnimi czasy bardzo się tremował, jeśli nie licząc wystukiwania rytmów palcami na stole. Ale to chyba domena wszystkich bębniarzy

Pamiętam, że na w 2017 roku na Waszym koncercie we Wrocławiu handlowałem merchem i podszedł do mnie pewien jegomość z zamiarem zakupu obu Waszych epek i zapytał, czy na obu gra TEN bębniarz. Rzeczywiście Tymek wniósł Wasz zespół na kolejny etap drogi do profesjonalizmu, jednak czy jesteś w stanie powiedzieć jakieś dobre słowo o jego poprzednikach? Który z nich wniósł najwięcej do zespołu?

Dzięki za miłe słowo. W zasadzie nie możemy powiedzieć złego słowa o poprzednikach. Każdy z nich wtrącił do Mantry swoje 3 grosze. Łukasz Kucz: sam początek. Jedne z pierwszych prób, pierwszych naszych utworów. Robert Maślanka: pierwsze demo i koncerty, bez czego byśmy teraz nie rozmawiali. Łukasz Knapik: pierwsza EPka i masa koncertów. Każdy jest, mówiąc żartobliwie, współwinny i każdemu dziękujemy za jego wkład.

Mantra

fot. Michał Makulski

Pierwsza epka z tego co pamiętam trwa trochę ponad pół godziny, wobec czego, zważywszy, że np. takie „Reign in Blood” trwa zaledwie 28 minut, można ją uznać za debiutancki album. Jak oceniasz po latach „1 500 000”? Czy podoba Ci się nadal tak samo jak w dniu wydania?

Tak, podoba się. Ma swój klimat. Wiadomo: po latach poprawiłoby się to i owo, ale na nasze ówczesne warunki i możliwości uważam, że był to całkiem udany debiut. I oczywiście nie mówię tutaj o kwestii sprzedażowej. (śmiech)

A co takiego byś poprawił?

Swoje partie. Jeśli grasz przez kilka lat własne utwory, chcesz, aby brzmiały one najlepiej jak się da. Z czasem człowiek ewoluuje muzycznie, nabiera pewnej świadomości. Tak i ja: z czasem delikatnie przearanżowałem swoje partie. Kto wie? Może przy remasterze za 30 lat pokuszę się i ponowne ich nagranie? Żart. (śmiech)

Po dwóch latach wzmożonej aktywności koncertowej w ramach promocji „1 500 000” doświadczyliście pożaru Waszej sali prób, który pochłonął niemal cały Wasz sprzęt. Długo Wam zajęło otrząśnięcie się po tym zdarzeniu?

Ciężko powiedzieć. Czas płynie inaczej, gdy doświadczysz takiego zdarzenia. Pół roku? Rok? Różne doświadczenia życiowe każdego z nas pozwoliły w miarę uporać się z tematem. Wiadomo: z początku było ciężko. Co dalej? Koniec? Ale pomoc z każdej strony: od fanów (zbiórki pieniędzy), przez Bieruński Ośrodek Kultury i Miasto Bieruń (udostępnienie miejsca do grania) po rodziny okazała się nieoceniona. Robiliśmy to niejednokrotnie, ale wspomnę i teraz: dziękujemy.

W 2017 wróciliście ze zdwojoną siłą, wydając „Brutalizację” stanowiącą ogromny krok naprzód w stosunku do debiutu. Recenzowałem to wydawnictwo na bieżąco i w momencie wydania absolutnie mnie poraziło. Promowaliście je swoją pierwszą trasą koncertową, w trakcie której graliście m.in. z Orbitą Wiru. Jak to wydawnictwo wpłynęło na Waszą karierę? Z której płyty dziś jesteś bardziej zadowolony?

Nie da się ukryć, że wydanie Brutalizacji dodało nam wiatru w żagle. Po pożarze taki zastrzyk energii był nam potrzebny. Trasa koncertowa to było nasze marzenie. Nie liczy się wielkość trasy, ilość zagranych koncertów czy wielkość publiki, lecz czas spędzony z przyjaciółmi robiąc to, co kochamy. No, do platyny nam jeszcze daleko. We własnym imieniu powiem, że bardziej jestem zadowolony z Brutalizacji właśnie. Bardziej dopracowana pod każdym względem, można powiedzieć, że momentami ostrzejsza, czym bliżej jej do moich gustów muzycznych.

Po wydaniu tej epki, jeszcze przed ruszeniem na „Brutalny Tur” zagraliście na organizowanym przeze mnie koncercie w warszawskim klubie Metal Cave. Był to bodajże Wasz, pierwszy koncert bez Kamila, odrabiającego wówczas odchorowanie ospy. Jak wspominasz tamten koncert?

Tak, Kamil miał wtedy ospę. Z tego, co pamiętam, to był pierwszy koncert w stolicy ? bardzo dobrze wspominam koncert jak i całe wydarzenie. Bardzo fajna impreza: żywiołowa, licznie zebrana publiczność, gorące przyjęcie. Nie spodziewaliśmy się tego zupełnie. Chętnie wrócimy tam, tym razem w pełnym składzie.

Zahaczmy teraz o Sicknest. Jeszcze nie tak dawno wysyłałeś mi promo box z Waszym drugim albumem „Chaos Defined”, na którym wróciliście do gry z byłym członkiem Deveril, Michałem Ewertowskim za mikrofonem. Album był świetny, wiązałem z nim duże nadzieje, a jednak niedługo potem z kapeli odszedł perkusista, zagraliście na festiwalu Niech Cisza Milczy w Pyskowicach z automatem, a następnie słuch po Was zaginął. Jakie zatem są plany dotyczące Twojej drugiej kapeli? Wrócicie jeszcze?

Moje obecne plany koncentruję na Mantrze. Zbliżamy się do nagrania płyty, tym razem już pełnoprawnej, długiej. Materiał jest, dopieszczamy go. W sobotę na naszym koncercie z okazji dziesięciolecia istnienia usłyszycie kilka kompozycji, które się na niej znajdą. Ale o tym kiedy, co, gdzie i jak powiemy wkrótce.

Życzę zatem udanego koncertu i do zobaczenia niedługo!

Dziękuję. Do zobaczenia!

Rozmawiał: Patryk Pawelec

Dodaj komentarz