„Niedaleko pada jabłko od jabłoni”. To popularne przysłowie jak ulał pasuje do Jacka Moore’a. Syn słynnego gitarzysty po raz kolejny przyjechał do Polski na trasę koncertową. Gościł też na Śląsku, w Ośrodku Kultury „Andaluzja”. Na scenie i poza nią skromny, cichy, wręcz nieśmiały, wyglądający jak licealista a nie 24 – latek. Przed koncertem była okazja, by zamienić z nim kilka słów…
– Pamiętasz pierwszą płytę, którą usłyszałeś w życiu?
-Tak, kiedy byłem dzieciakiem, słuchałem płyty The Travelig Wilburys (supergrupa z Georgem Harrisonem, Bobem Dylanem, Jeffem Lynne’m i Royem Orbisonem w składzie – przyp. red.). To pierwsza płyta, którą tak w pełni świadomie pamiętam. Przez kilka lat mieszkałem w USA i tam ją poznałem. Miałem wtedy 5 albo 6 lat
– A pierwszy utwór, który nauczyłeś się grać to…
– Do 15 roku życia nie ruszałem gitary, myślę, że tym pierwszym był kawałek „Californication” z repertuaru Red Hot Chili Peppers. Fajny numer i prosty do zagrania.
– Masz taki jeden, ulubiony album w dyskografii Taty?
– (po długim zastanowieniu). Myślę, że wskazałbym „Still Got The Blues”, ale lubię wszystkie jego płyty.
– Jak wspominasz wspólny występ z Thin Lizzy?
– Mieliśmy przy tym sporo dobrej zabawy, chociaż sam dzień występu był dla mnie trudny, bo koncert odbywał się na początku lutego, a więc w rocznicę śmierci Taty. Ale chłopaki z Thin Lizzy to przemili goście, byli bardzo przyjaźni w stosunku do mnie, zadbali, bym nie czuł się zestresowany na scenie. Myślę, że to był dobry występ.
– I można powiedzieć, że historia zatoczyła koło…
– O tak. To było dość niezwykłe przeżycie: stać na scenie obok Scotta Gorhama i grać partie, które przed laty zagrał mój Tata. Ale zarazem było to dla mnie bardzo dobre doświadczenie i nigdy tego nie zapomnę.
– Pewnie tak samo jak wspólnego występu z Deep Purple…
– Tak, to był wspaniały wieczór. Zagrałem też z Joe Bonamassą, a potem na finał wszystko przerodziło się w jeden wielki jam session, dołączyli też muzycy Deep Purple. Mieliśmy mnóstwo frajdy.
– Gdy jako nastolatek zaczynałeś grać na gitarze, próbowałeś opanować słynny riff „Smoke on the Water”? To wręcz biblia dla gitarzystów…
– (śmiech). Właściwie to nigdy nie nauczyłem się go porządnie. Podchodziłem do niego może raz, czy dwa…
– Współpracujesz z Cassie Taylor. To dość ciekawe zestawienie: córka cenionego bluesmena i syn sławnego gitarzysty w jednej kapeli.
.
– Zagrałem kiedyś kilka koncertów z Otisem Taylorem, który z kolei wcześniej supportował występy mojego Taty. Tak się poznaliśmy, a potem odbyliśmy tournee po Anglii, Szkocji i Walii. Po nim zarekomendował mnie Cassie, zagraliśmy razem kilka sztuk, pracowało nam się fajnie ze sobą. Od tego czasu pojechaliśmy na kilka tras koncertowych i było naprawdę świetnie.
– Zdajesz sobie sprawę, że publiczność zawsze będzie porównywać Cię do Taty?
– Mam tego świadomość, ale staram się jednak nie myśleć w ten sposób. Gdybym zabrał się dokładnie za ten sam gatunek muzyczny, który uprawiał mój Tata – byłoby to bardziej uciążliwe dla mnie. Jednak podążam w innym kierunku, moje granie nie jest aż tak mocno zakorzenione w bluesie. Mam więc nadzieję, że ludzie docenią to co robię.
– To nie jest Twoja pierwsza wizyta w Polsce. Co najbardziej podoba Ci się u nas?
– Tak, poprzednio również było świetnie. Chłopaki z zespołu są super, zawsze mamy niezły ubaw na trasie. Również ludzie są tutaj bardzo mili, na nasze koncerty przychodzi sporo osób i zawsze spotykam się z dużą sympatią z ich strony, wspaniale reagują na naszą muzykę. No i są tutaj tanie drinki (śmiech), dzięki którym nawet w zimie jest nam ciepło.
Rozmawiał: Robert Dłucik