JACK MOORE (25.02.2013)

jack moore

„Niedaleko pada jabłko od jabłoni”. To popularne przysłowie jak ulał pasuje do Jacka Moore’a. Syn słynnego gitarzysty po raz kolejny przyjechał do Polski na trasę koncertową. Gościł też na Śląsku, w Ośrodku Kultury „Andaluzja”. Na scenie i poza nią skromny, cichy, wręcz nieśmiały, wyglądający jak licealista a nie 24 – latek. Przed koncertem była okazja, by zamienić z nim kilka słów…


– Pamiętasz pierwszą płytę, którą usłyszałeś w życiu?

-Tak, kiedy byłem dzieciakiem, słuchałem płyty The Travelig Wilburys (supergrupa z Georgem Harrisonem, Bobem Dylanem, Jeffem Lynne’m i Royem Orbisonem w składzie – przyp. red.). To pierwsza płyta, którą tak w pełni świadomie pamiętam. Przez kilka lat mieszkałem w USA i tam ją poznałem. Miałem wtedy 5 albo 6 lat


– A pierwszy utwór, który nauczyłeś się grać to…

– Do 15 roku życia nie ruszałem gitary, myślę, że tym pierwszym był kawałek „Californication” z repertuaru Red Hot Chili Peppers. Fajny numer i prosty do zagrania.


– Masz taki jeden, ulubiony album w dyskografii Taty?

– (po długim zastanowieniu). Myślę, że wskazałbym „Still Got The Blues”, ale lubię wszystkie jego płyty.


– Jak wspominasz wspólny występ z Thin Lizzy?

– Mieliśmy przy tym sporo dobrej zabawy, chociaż sam dzień występu był dla mnie trudny, bo koncert odbywał się na początku lutego, a więc w rocznicę śmierci Taty. Ale chłopaki z Thin Lizzy to przemili goście, byli bardzo przyjaźni w stosunku do mnie, zadbali, bym nie czuł się zestresowany na scenie. Myślę, że to był dobry występ.


– I można powiedzieć, że historia zatoczyła koło…

– O tak. To było dość niezwykłe przeżycie: stać na scenie obok Scotta Gorhama i grać partie, które przed laty zagrał mój Tata. Ale zarazem było to dla mnie bardzo dobre doświadczenie i nigdy tego nie zapomnę.


– Pewnie tak samo jak wspólnego występu z Deep Purple…

– Tak, to był wspaniały wieczór. Zagrałem też z Joe Bonamassą, a potem na finał wszystko przerodziło się w jeden wielki jam session, dołączyli też muzycy Deep Purple. Mieliśmy mnóstwo frajdy.


– Gdy jako nastolatek zaczynałeś grać na gitarze, próbowałeś opanować słynny riff „Smoke on the Water”? To wręcz biblia dla gitarzystów…

– (śmiech). Właściwie to nigdy nie nauczyłem się go porządnie. Podchodziłem do niego może raz, czy dwa…


– Współpracujesz z Cassie Taylor. To dość ciekawe zestawienie: córka cenionego bluesmena i syn sławnego gitarzysty w jednej kapeli.
.
– Zagrałem kiedyś kilka koncertów z Otisem Taylorem, który z kolei wcześniej supportował występy mojego Taty. Tak się poznaliśmy, a potem odbyliśmy tournee po Anglii, Szkocji i Walii. Po nim zarekomendował mnie Cassie, zagraliśmy razem kilka sztuk, pracowało nam się fajnie ze sobą. Od tego czasu pojechaliśmy na kilka tras koncertowych i było naprawdę świetnie.


– Zdajesz sobie sprawę, że publiczność zawsze będzie porównywać Cię do Taty?

– Mam tego świadomość, ale staram się jednak nie myśleć w ten sposób. Gdybym zabrał się dokładnie za ten sam gatunek muzyczny, który uprawiał mój Tata – byłoby to bardziej uciążliwe dla mnie. Jednak podążam w innym kierunku, moje granie nie jest aż tak mocno zakorzenione w bluesie. Mam więc nadzieję, że ludzie docenią to co robię.


– To nie jest Twoja pierwsza wizyta w Polsce. Co najbardziej podoba Ci się u nas?

– Tak, poprzednio również było świetnie. Chłopaki z zespołu są super, zawsze mamy niezły ubaw na trasie. Również ludzie są tutaj bardzo mili, na nasze koncerty przychodzi sporo osób i zawsze spotykam się z dużą sympatią z ich strony, wspaniale reagują na naszą muzykę. No i są tutaj tanie drinki (śmiech), dzięki którym nawet w zimie jest nam ciepło.

Rozmawiał: Robert Dłucik

Dodaj komentarz