Lee Dorman – basista Iron Butterfly. Dołączył do legendy
kalifornijskiej sceny muzycznej przed nagraniem drugiego, przełomowego w
karierze albumu “In – A – Gadda – Da – Vida”. Po rozpadzie kapeli
założył supergrupę (jakbyśmy to określili w dzisiejszej terminologii)
Captain Beyond. Dziś pozostaje „strażnikiem pieczęci” w Iron Butterfly,
jedynym muzykiem pamiętający złote czasy grupy, który pozostał w jej
składzie.
– Dlaczego polscy fani Iron Butterfly tak długo musieli czekać na Waszą pierwszą wizytę?
– Cóż, nie jestem pewien… najprawdopodobniej dlatego, że nie znalazł się
wcześniej żaden lokalny promotor, który byłby zainteresowany
sprowadzeniem tutaj naszego zespołu. To pierwszy raz kiedy zostaliśmy
zaproszeni i oto jesteśmy! (śmiech)
– Mam nadzieję, że nie ostatni raz…
– Zobaczymy co się zdarzy…
– Najbardziej rozpoznawalny utwór w repertuarze zespołu to oczywiście
„In – A – Gadda – Da – Vida”. To prawda, że początkowo był on krótką
balladą country?
– Tak, kawałek miał może z 2-3 minuty, był utrzymany w wolnym tempie,
ale raczej nie w stylu country. Kiedy zdecydowaliśmy się nad nim
popracować całym zespołem, rozrósł się do siedemnastominutowego
monstrum. Dla nowych muzyków w grupie, czyli mnie i gitarzysty Erika
Branna, który niestety już nie żyje, był to tak naprawdę pierwszy
poważny kawałek Iron Butterfly, w którym wspólnie zagraliśmy. Było to
więc także coś z eksperymentu, daliśmy się ponieść dźwiękom, by zobaczyć
dokąd nas zaprowadzą. Tak to wyglądało…
– Rzeczywiście nagraliście go za pierwszym podejściem?
– Zasadniczo tak. Potem tylko zostały zrobione jakieś nakładki gitary i
partii wokalnej. Ale muzykę nagraliśmy w pierwszym podejściu.
– Co Twoim zdaniem spowodowało szybki rozpad zespołu na początku lat siedemdziesiątych?
– Graliśmy mnóstwo koncertów, a kilku z nas miało żony i małe dzieci,
zdecydowaliśmy, by zrobić sobie przerwę.. Jednak niektórzy muzycy
opuściło szeregi Iron Butterfly. Ja wystartowałem z nowym projektem,
który nazwałem Captain Beyond. No a później nastały już inne czasy…
Eric powrócił do zespołu, razem z Ronem (Ron Bushy – perkusista IB,
przyp. red.) próbowali coś zrobić. Doug i ja daliśmy pozwolenie na to,
by działali jako Iron Butterfly, nagrali w połowie lat siedemdziesiątych
dwie płyty „Scorching Beauty” oraz „Sun & Steel”, ale i tamten
skład się rozleciał. Później zespół zbierał się na trasy koncertowe w
różnych składach, a teraz ja jestem jedynym z wczesnego okresu, który
gra w tej kapeli. Ron chciałby przeprosić wszystkich fanów, że nie mógł
przyjechać na europejskie koncerty. Parę tygodni temu dopadły go poważne
problemy zdrowotne, przeszedł operację, lekarze zabronili mu
podróżowania i koncertowania na trzy miesiące. Naprawdę mieliśmy dużo
szczęścia, że udało nam się znaleźć świetnego bębniarza, który zastąpił
Rona. Nie wiem, czy Ron nie będzie musiał w ogóle przejść na muzyczną
emeryturę, nie wiem w jakim stanie zdrowia obecnie się znajduje…
– W latach sześćdziesiątych koncertowaliście wspólnie z Jefferson
Airplane, czy The Doors. Jak zapamiętałeś Jima Morrisona z tamtego
okresu?
– Jego dziewczyna mieszkała po sąsiedzku, więc wpadaliśmy na siebie
często. Zagraliśmy parę sztuk razem z The Doors, ale zwykle mijaliśmy
się na różnych festiwalach, bo na przykład my występowaliśmy po
południu, a oni wieczorem. Jima zapamiętałem jako normalnego gościa, nie
był jeszcze pod wpływem tych wszystkich używek, które później go
zniszczyły.
– Byłeś fanem Doorsów?
– Można to tak określić. Co prawda nie byliśmy jakoś szczególnie sobie
bliscy towarzysko, ale nasze relacje zawsze opierały się na koleżeńskich
relacjach.
– We wspomnianym wyżej Captain Beyond dało się usłyszeć wpływy twórczości Carlosa Santany.
Tak, to zdarzyło się na drugim albumie. Bobby (Caldwell – przyp. red.)
odszedł ze składu i zaangażowaliśmy gości z południowej Florydy, którzy
wnieśli nieco inną stylistykę do grania. Jakieś dwa – trzy lata później,
wytwórnia zaproponowała nam nagranie kolejnej płyty. Bobby wrócił, ale z
kolei Rod zrezygnował ze śpiewania. Pozyskaliśmy innego wokalistę,
nagraliśmy płytę, ale to był koniec. (potem grupa reaktywowała się w
1998 roku, nagrała nawet minialbum). Cóż, byliśmy zespołem muzycznych
indywidualności, a nie grupą popową. Nie pasowaliśmy do tego, co działo
się w połowie dekady lat siedemdziesiątych. Ale Captain Beyond był
fajnym projektem, wiele osób go lubiło…
– Rod Evans, eks – wokalista Deep Purple, narobił później trochę
głupot w życiu. Jak wspominasz go z czasów współpracy w Captain Beyond?
– Był bardzo sympatycznym przyjacielem. Lubiłem go. Dużo gadaliśmy o
jego życiu w Anglii. Cóż, mogę powiedzieć, fajny koleś, prawdziwy
rockandrollowiec.
– Jesteś w kontakcie z Dougiem Ingle?
– Nie bardzo. Kiedyś dostaliśmy zaproszenie od stowarzyszenia muzycznego
w San Diego, ale zamiast Douga przyjechał jego syn, ponieważ Doug
rozchorował się, groziło mu pójście do szpitala. Ja zaśpiewałem partie
wokalne na tym występie. Doug nie oddzwonił do mnie, nie rozmawialiśmy
już od dłuższego czasu.
– Podobno zupełnie porzucił muzykę i zarabia na chleb w inny sposób.
– Tak, ale nie orientuję się jak obecnie wygląda jego życie prywatne.
rozmawiał: Robert Dłucik