IREK DUDEK (15.07.2010)

Irek Dudek - zdjecie wikipedia

Ireneusz Dudek – dyrektor festiwalu „Rawa Blues”, który w tym roku świętuje jubileusz trzydziestolecia. Dudek – muzyk, kompozytor i wokalista również przypomniał o sobie w tym roku udaną płytą „Bluesy”. Właśnie te dwa tematy zdominowały poniższą rozmowę.

– Pamięta Pan swój pierwszy występ na „Rawie Blues”?


– Oczywiście. To było blisko trzydzieści lat temu, właściwie to nawet już ponad trzydzieści, bo „Rawy” najpierw odbywały się w maju i to był Pałac Młodzieży, a potem moja piwnica bluesowa w „Akancie”, gdzie zorganizowano jam session. Zagrałem wtedy z zespołem Kwadrat. Miałem lecieć do Stanów, nie miałem własnej grupy, ale coś z wizą było nie tak. Poprosiłem więc kolegów, żeby mi podegrali, narzuciłem im pewne utwory. Właściwie każdy zespół śląski na co dzień grał bluesa, tak że tu nie było problemów z tym. Pierwsza „Rawa Blues” była dużym wyzwaniem, dlatego że wtedy sobie powiedziałem, że zrobię europejskie centrum bluesa w Katowicach. Nikt mi nie wierzył, a dziś jesteśmy już na bardzo dobrej drodze.

– Spośród wykonawców, którzy pamiętają pierwszą edycję „Rawy”, oprócz Irka Dudka rzecz jasna, na jubileuszowej, trzydziestej zagra jeszcze tylko Easy Rider. Pozostali spośród żyjących nie chcieli?

– Bardzo dużo ludzi gdzieś się pogubiło, niektórzy już nie grają, na przykład Paweł Ostafil. Ciężko jest utrzymać jakiś kontakt z Elą Mielczarek, co prawda wiem, że teraz zaczęła znów coś śpiewać, ale… zasadą „Rawy Blues” jest to, że nie ja się pytam wykonawców, tylko wykonawcy mnie się pytają, czy mogą zagrać. I ten zwrot musi być utrzymany. Dlatego nie wydzwaniam do nikogo, tylko oczekuję propozycji. Potem wspólnie z kolegami wybieramy… W przypadku amerykańskich gwiazd festiwalu sam decyduję, sam załatwiam wszystkie sprawy, natomiast jeśli chodzi o Polskę jest taka prosta procedura: ktoś musi wysłać do nas zgłoszenie z 3-4 utworami, z nadesłanych co roku blisko 100 propozycji wybieramy artystów na małą i dużą scenę.

– Taka formuła jest często krytykowana przez najbardziej znanych wykonawców z kręgu polskiego bluesa.

– Tak. Ale zauważ, że nawet ja sam chcąc zagrać na „Rawie” co roku proponuję nową rzecz. I tego samego oczekuję od moich kolegów, także tych, którzy są znani. „Rawa” jest po to, aby przede wszystkim promować coś, co jest nowe w danym roku. Nie kto jest najlepszy, czy najgorszy… Zawsze używam słowa – najciekawszy. Czyli występ musi być pewnym świętem, przygotowaniem się do tego. Jeżeli ktoś nie zgłosi akcesu, to ja bym musiał zacząć wydzwaniać, czy chcesz zagrać… No, ale „Rawa” ma już taką renomę, że trudno.. Na duże festiwale zawsze managementy dzwonią, a nie odwrotnie. Chyba, że ktoś jest megagwiazdą oczywiście.

– Jeśli chodzi o zagraniczne gwiazdy, podczas jubileuszowej „Rawy” posłuchamy tych, którzy wystąpili już na poprzednich edycjach. Oczywiście nie wszystkie tuzy amerykańskiego bluesa, oklaskiwane niegdyś w „Spodku” mogły przyjechać. Koko Taylor, Junior Wells i Luther Alison niestety już nie żyją…

– Ale na przykład, począwszy od Koko Taylor. Jej następczynią – nie tylko według mnie, bo nawet sama Koko Taylor to powiedziała – jest właśnie Nora Jean Bruso. Ostatnio dostałem jej płytę, słuchając pierwszego utworu, usłyszałem Koko Taylor. Do tego stopnia… Ale to nie jest kopiowanie. Mają podobnie ukształtowane gardło, śpiewają podobny rodzaj chicagowskiego bluesa i tak się stało, że rzeczywiście do złudzenia przypomina mi Koko Taylor. Myślę, że swoim występem na „Rawie Blues” udowodniła, że to ją trzeba zaprosić spośród śpiewających kobiet. Dosłownie „Spodek” się uniesie… Jeżeli ktoś umie zaśpiewać w tej hali bez mikrofonu.. zresztą potem przyjęcie jej na kolanach.
To jest ten ukłon w stosunku do ludzi przede wszystkim, ale również umożliwienie, tym którzy nie byli na poprzednich „Rawach” zobaczenia naprawdę najciekawszych rzeczy, świetnie przyjętych, nie tylko przez publiczność, także przez znawców.
Następnym zagranicznym artystą, który zagra na tegorocznej „Rawie” jest James Blood Ulmer. Sam przekonywałem moich kolegów, żeby posłuchali jeszcze raz jego płyty. James Blood Ulmer po śmierci John Lee Hookera, bo dla mnie to był wspaniały wokal, ma… i znowu nie taki sam jak Hooker, tylko strasznie charakterystyczny, inny, a jego gra na gitarze jest tak niesamowita, że znowu nie ma powielania, ale jest zwrot ku korzeniom. Dla mnie to teraz bym powiedział „ojciec światowego bluesa”. Co najciekawsze: on wyszedł z ze stylu harmolodic, z Ornette’a Colemana. Czyli wszyscy polscy jazzmeni, którzy mówią o nas bluesmenach: „Eee tam, Czarni lepiej grają”. Myśmy to samo mówili: „Czarni też lepiej grają”. Blues jest całkowicie wpisany w muzykę amerykańską. Obojętnie co się gra… Miles Davis zawsze mówił, że on gra bluesa. I tak samo Ulmer. Dla niego nie było trudnością, albo ograniczeniem, czy pójściem na kompromis, że on teraz bluesa uprawia. Nie on nabrał ochotę, by wyrazić się trochę w tej materii, w prostszej formie, ale prosta forma zaraz obnaża, czy ktoś może coś pokazać, czy nie. Za skomplikowaną formą zawsze można pewne rzeczy ukryć, a w prostej już nic. Razem z nim znów przyjedzie Vernon Reid, gitarzysta Living Colour. Ich ostatnia wspólna płyta z 2007 roku jest niesamowita, tak czarny blues jakiego jeszcze nie słyszałem. Oni chyba ten program zagrają na „Rawie”. To jest Nowy Jork, totalny underground, czarne brzmienie takie, że koniec świata.
Blues jest szeroko pokazywany na naszym festiwalu. Nie ograniczam się do triady. „Blue note” – to jest najistotniejsza rzecz. Ten czarny dźwięk, który gdzieś wyskoczył z nieświadomości. W muzyce klasycznej nazwano by to fałszem. I to jest cały blues po prostu. James Blood Ulmer – mimo, że tu i tu mamy do czynienia z czarną muzyką – diametralnie różni się od Nory Jean Bruso.
Do tego kontrapunktem jest Zachodnie Wybrzeże – Los Angeles i San Francisco. Parę lat temu zagrali w „Spodku” Little Charlie & The Nightcats. Oni się rozeszli. W tym roku zobaczymy Ricka Estrina & The Nightcats, czterokrotnie nominowanych do Handy’s Awards. Bardzo dobrą płytę nagrali. No ale chciałem powrócić do tego co było, prawda. I na moje życzenie, Little Charlie również wystąpi z The Nightcats. Oni zejdą się specjalnie na ten jeden koncert. „Rawa” ma ten wielki autorytet, jednym z jego punktów jest to, że co roku „skręcam” festiwal telewizyjnie. „Rawa” jest dużą produkcją. Za bluesem nie stoją wielkie pieniądze, więc cała otoczka, produkcja koncertów nie jest rock’n’rollowa, a u mnie właśnie jest. Najlepsze światła, akustycy, włącznie ze „Spodkiem”, bardzo drogą halą. Każdy z wykonawców, który przyjeżdżał z USA, chciał wrócić tutaj za rok. Tak więc nie było problemem dla mnie, żeby mieć takie wymagania wobec artystów.
W tym roku zdecydowałem, żeby obok loga festiwalu napisać „The Biggest Indoor Festival In The World” – żeby podkreślić, żeby nie bać się wreszcie mówić o tym, że my coś dobrego robimy, co jest zgodne z prawdą. Bo jak my się nie będziemy „chwalić”, to kto o nas powie? Pies z kulawą nogą nie… Wręcz trzeba prowokować.

– Dziś zachodni artyści na festiwalach nikogo nie dziwią, jednak na początku lat dziewięćdziesiątych, regularne zapraszanie amerykańskich muzyków na „Rawę Blues” było ewenementem.

– Pomogło mi to, że byłem w Amsterdamie. To jest takie miejsce, gdzie Amerykanie przyjeżdżają. Tam się spotkałem z Allisonem, z Chenierem. Tylko widzisz z C.J. Chenierem poznałem się na początku lat 90, a zagrał parę ładnych lat później. U mnie zawsze muszą być zróżnicowani wykonawcy i czekałem kiedy będę mógł pokazać zydeco. Może na tej jubileuszowej „Rawie” zabraknie zydeco, dlatego, że nie wiadomo było jak to ugryźć. Musiałbym z czegoś zrezygnować, bo cztery kapele z Zachodu to jest za dużo i ludzie coś odpuszczą, a nie chciałbym, żeby odpuścili. Ale myślę, że teraz jest ok.

– Amsterdam nauczył Pana profesjonalizmu?

– Powiem taką ciekawostkę. Przyszedłem do tamtejszej agencji i się pytałem, jak konstruować umowy, przecież ja ich nie znam, ci ze Stanów mnie nie znają. Ja ich dam na plakaty, rozreklamuję, a ktoś nie przyjedzie. A on mówi: „Wiesz co, dwie rzeczy są istotne. Tobie powinno zależeć, żeby ten wykonawca przyjechał, ale temu wykonawcy jeszcze bardziej. I żadna umowa ci tego nie zagwarantuje. Chyba, że będziesz miał bardzo dużo pieniędzy i będziesz się sądził przez lata”. Zapamiętałem to sobie i to się sprawdza. Jeżeli jest dobrze wszystko zorganizowane, oni się czują tutaj gwiazdami, takimi jakimi są na całym świecie. Co prawda u nas w Polsce nie są znani aż tak, chociaż James Blood Ulmer – ze względu na jazz – jest bardziej znany. Rick Estrin i Little Charlie już mniej, bo jednak mało się o tym bluesie mówi. Ale myślę, że jeszcze przyjdzie taka pora dla bluesa. Mam czas, mam jeszcze dużo pomysłów. Trzeba cały podnosić prestiż, poprzeczkę.

– Parę razy padło w tej rozmowie nazwisko Johna Lee Hookera. To chyba takie Pana niespełnione marzenie, jeśli chodzi o „Rawę”.

– Nawet byłem już bardzo daleko w negocjacjach. Ale kiedyś był taki duży, plenerowy festiwal bluesowy w Anglii, gwiazdą miał być właśnie John Lee Hooker i on nie dojechał, ze względów zdrowotnych. Ja się bałem, że jakby mi nie dojechał, to mogę zawalić festiwal. Szkoda, że on nie zagrał, tego nie udało mi się zrobić, bo to była dla mnie największa gwiazda, jeśli chodzi o zaśpiew… Chociaż Muddy Waters, Howlin’ Wolf – ciężko wskazać. To są ludzie już nieżyjący, ale mamy bardzo dużo ludzi, którzy udowadniają, że ten blues ciągle żyje, ciągle się rozwija i ciągle jest inny. I temu służy „Rawa”, żeby pokazać tego bluesa bardziej nowoczesnego. Bo bluesa Hookera i Watersa znamy z płyt, ale tego co jest na „Rawie” w większości przypadków ludzie nie znają. A jak Chenier przyjechał z zydeco, to w ogóle nie wiedzieli co jest grane. Jak to? To jest blues jeszcze? Jasne, w Luizjanie tak grają. A przecież taki Little Charlie & The Nightcats, którzy działają od 36 lat, lokują się blisko tego, co robiłem z Shakin’ Dudi. A w Polsce zarzucano mi wtedy, że zdradziłem bluesa.

– O muzycznej propozycji szefa festiwalu również wypada wspomnieć. Podczas tegorocznej „Rawy” będzie okazja, by posłuchać na żywo utworów z nowej płyty „Bluesy”, płyty akustycznej, prostej w formie, jazzowej w treści.

– To następny mój krok. Zauważ, że ona jest zaśpiewana w całości po polsku. Kiedyś mówiłem, że nigdy nie zaśpiewam bluesa po polsku, dlatego że po angielsku się lepiej frazuje, lepiej to brzmi. Ale kiedy już zauważyłem, że tutaj w Polsce – ktoś bez dorobku – zaczyna od płyty anglojęzycznej, bo pewnie myśli, że osiągnie światowy sukces, to ja znowu „pod prąd”. Chcę z polską płytą pojechać na zachodnie festiwale, traktując wokal jako instrument, wtedy jak się będzie śpiewać po polsku, on zabrzmi inaczej. I to jest pierwszy powód dlaczego śpiewam po polsku. Druga rzecz: w Polsce jednak – nie tak jak na Zachodzie – ludzie słuchają tekstów. Uważam, że teksty są niezłe i mi się bardzo dobrze czujemy w nich z Darkiem Duszą. Tak jak w Shakin’ Dudi załapał moje intencje i to już jest samograj, tak tutaj mu zawierzyłem, powiedziałem, żeby inaczej spojrzał na moje życie, na swoje…tak bardziej bluesowo. I to się sprawdziło też. Czyli w warstwie tekstowej i w tym polskim zaśpiewie – jest ona inna. Jeden z recenzentów był zafascynowany płyta, ale z drugiej strony – zdenerwowany moim wokalem, że go nim drażnię, tak że koniec świata. Wróżył mi nawet większą popularność niż za czasów Shakin’ Dudi, gdybym przestał śpiewać. Ale tam nieopatrznie porównał mój wokal – bo gdyby, nie porównał to bym nie wiedział o co mu chodzi – że czasem brzmię jak przesterowane kazoo. Właśnie o to mi chodziło! Przecież wokal nie musi się podobać każdemu, tylko musi być charakterystyczny. Jeżeli mam taki wokal, to nie będę z siebie Murzyna robił, chociaż Murzyni też śpiewają na „nos”. Nie każdy ma taki pełny głos jak John Lee Hooker. Jeżeli on przyrównał to do kazoo – to świetnie. Oczywiście ja nie lekceważę jego podpowiedzi, usiadłem i próbuje jeszcze bardziej „zaokrąglić” ten wokal, zrobić go jeszcze bardziej pełnym. Ale to jest przez ćwiczenie, nie żeby coś parodiować, czy kopiować. Nonsens. Ale faktem jest to, że zawsze jestem niezadowolony – nie tylko ze swojego śpiewu, ale z grania też – więc jest nad czym pracować.
Ta płyta została skonstruowana w sposób przypadkowy, bo wszedłem do studia, by nagrać demo. Thomas Ruf chciał, żebym zrobił następny „symphonic blues”. Dlatego skomponowałem te utwory tak, że jest w nich bardzo dużo toniki, wtedy można różne akordy produkować na tej bazie. No ale kiedy już zacząłem nagrywać, to realizator dźwięku mówi mi: „Wiesz co, spróbuj to nagrywać tak, jakbyś nagrywał płytę”. „Dobra, ok”. Zacząłem słuchać, myślę sobie: zadzwonię do perkusisty Arka Skolika, no i Skolik się zgodził, by przyjechać. A on się pyta, czy może przyjechać z takimi dwoma młodymi muzykami, z którymi nagrał niedawno płytę jazzową. Mówię ok, najpier przyjedź z kontrabasem. Zaczęło to grać, nawet nieźle, chyba dwa dni żeśmy nad tym pracowali. No i Skolik powiedział: „Kurde, to już brzmi, ale wiesz co, zadzwoniłem wcześniej do tego pianisty, nie wypada teraz odmawiać”. I dopiero kiedy ten pianista zasiadł, wytłumaczyłem mu o co mi chodzi, o pauzy, brzmienia, a tak graj co chcesz – to jest muzyka, nie blues, triada.. to tak dobarwiał, że pomyślałem: „To jest to”.
Ta płyta – co w bluesie jest istotne – nie jest przećwiczona. Myśmy potem zagrali taki jeden przedpremierowy koncert w radiu, niektóre utwory całkowicie inaczej brzmią, inaczej je gramy. I o to chodzi. Na „Rawie” też nie wiadomo co się stanie. Ważne, żeby ten blues żył, żeby to nie było jakieś odgrywanie utworów. Trzeba tak się wpisywać w nie dźwiękiem, żeby wszyscy sobie swobodnie grali, ale żeby nie było w nich bajzlu, mówiąc po śląsku. To jest cały majstersztyk tego.

– Paradoksalnie to dopiero trzecia stricte bluesowa płyta w dyskografii Irka Dudka. Zresztą każda była z innej bajki…

– Grałem bluesa od 16 roku życia. Potem jakieś rzeczy zostały nagrane przez Apokalipsę, ale dobrze… Dziękuję teraz komuchom, że mi nie pozwolili nagrywać płyt, bo byłem uparty, żeby śpiewać po angielsku, a wtedy nie wolno było, nawet do radia wejść i zaśpiewać. Faktem jest, że wówczas takie płyty byłyby nikomu niepotrzebne. Ja bluesa bardzo szanuję, wiem skąd pochodzi, wiem skąd ja pochodzę. Mam duże wymagania wobec siebie – chcę być rozpoznawalny nie tylko w Polsce, raz mi się to już udało, więc nagrywał płyty stricte bluesowe tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia innego, niż na świecie jest. Z Big Bandem Boogie – jeszcze wtedy nie było powrotu neoswinga – raczej w Stanach nie zauważyłem, żeby bluesmeni grali z całymi składami bigbandowymi, tak jak ja grałem, włączyłem nawet harmolodyczne zagrywki, które zawdzięczam współpracy z Bronkiem Dużym. Ten big band niesamowicie brzmiał. To była pierwsza moja płyta bluesowa, wreszcie mogłem nagrać swoje utwory po angielsku. Ale jak wyjechałem z tą płytą do Holandii, to facet powiedział: „Świetna. Grasz prawie jak Amerykanie”. Ja byłem usatysfakcjonowany, tylko że do mnie nie dzwonili. Zapomniałem, że tam było słowo „prawie”.
I kiedy siedziałem w Holadnii, zacząłem myśleć, co by tu zrobić, żeby nikt mi nie powiedział „prawie”, tylko żeby jeszcze mnie tam zaprosili. No i tak wyszedłem z założenia, że porzeźbię trochę w harmonii. Znowu zapukałem do Bronka, usiedliśmy, najpierw były skomponowane utwory, to był mój pomysł, żeby długa część była oparta na tonice, czasem jakaś dominanta do tego. I nagle okazało się, że to zaczyna nam brzmieć. Mówię: „Bronek, polećmy nawet w dysonanse”. I kiedy pierwszy raz zagrałem ten program, Luther Allison i Thomas Ruf oniemieli. Z tym „Symphonic Bluesem” rzeczywiście zjeździłem wszystkie festiwale, byłem już wstępnie zaproszony na Chicago Blues Festival, jednak przez niedogadanie się z LOT-em, to nie wyszło.
No i trzecia płyta – tak jak mówiłem – powstała z przypadku, dlatego, że miałem robić na zlecenie Thomasa drugą „Symphonic Blues”. Ale jakoś nie byłem przekonany. Bo byłem pierwszym, który wprowadził skrzypce do bluesa, jednak mało kto o tym pamięta. I gdybym zagrał teraz, to pewnie odezwałyby się głosy: „O Jezu, co ten wymyślił. Wszyscy grali ze skrzypcami, a ten na końcu”. Więc pomyślałem o tej akustycznej płycie. I znowu jest w tym nowatorstwo, większa wiara w siebie. Bo jak jest duża forma – to zawsze jest efekt. A w małej formie – to może być podpadziocha, jak ten lider nie utrzyma wszystkiego, nie zachwyci czymś. Tak więc było w tym wielkie ryzyko, ale ten radiowy koncert udowodnił, że dobór muzyków jest wspaniały.
Ok, to trzecia bluesowa płyta, ale Shakin’ Dudi – który przed laty był happeningiem, zgrywą – teraz coraz bardziej jest przy bluesie. We mnie zawsze gdzie jest ten „blue note”. Ale rzeczywiście stricte bluesowe płyty, na których chcę coś nowego wyłożyć, to są te trzy.

Rozmawiał: Robert Dłucik / zdjęcie: Wikipedia

Dodaj komentarz