Do tej pory pisząc o zespole Europe zazwyczaj narzekałam. Nie na ich
muzykę bynajmniej, ale na jej brak w polskich mediach. A przede
wszystkim na brak zainteresowania organizatorów tym, by zespół do Polski
zaprosić. Przecież ostatnia ich płyta, „Last Look At Eden” za granicą
sprzedaje się nieźle, a sam zespół jest w fantastycznej formie, o czym
maniakalnie wręcz zapewnia wokalista Joey Tempest.
Aż w końcu nastąpił przełom – w czerwcu zobaczyliśmy Europe w Warszawie,
gdzie wystąpili w ramach imprezy Wianki nad Wisłą, a już miesiąc
później, 24 lipca, zagrali w Lublinie, tym razem koncert zorganizowany
był z okazji XXX rocznicy strajków lipcowych. I właśnie przed tym
koncertem rozmawiałam z klawiszowcem, Mic’em Michaeli.

Mic, miło znów widzieć was w Polsce. Zaledwie miesiąc temu zagraliście w Warszawie, po ponad 18 latach od czasu pierwszego i wówczas jedynego koncertu w naszym kraju. Czy mieliście zatem jakieś obawy? Czego spodziewaliście się przed i jakie były wrażenia już po warszawskim występie?
Tak szczerze, to nie sądzę, że przyjechaliśmy z jakimiś szczególnymi oczekiwaniami, czy nastawieniem. Wszędzie tam, gdzie jeździmy, chcemy zagrać dobry koncert, pokazać się od jak najlepszej strony. Każdy kraj i każda publiczność są dla nas ważne. Rzeczywiście, od koncertu w Katowicach upłynęło sporo czasu, więc mogliśmy tylko zgadywać, jak bardzo jesteśmy tu popularni. Wiedzieliśmy, że mamy sporo fanów w Polsce, ale liczba ludzi, którzy pojawili się w Warszawie na koncercie naprawdę nas zaskoczyła. To był bardzo dobry koncert, wspaniała atmosfera, publiczność była niesamowita.
Czy uważasz, że nastąpił jakiś przełom i teraz już będziecie odwieszać nasz kraj bardziej regularnie?
Mam taką nadzieję. Wiesz, to nie do końca od nas zależy, gdzie gramy. Jeździmy tam, gdzie nas zapraszają. Ale najwyraźniej ostatnio wzrosło w Polsce zainteresowanie naszym zespołem, co nas bardzo cieszy. Mamy tu, jak się okazuje, fantastyczną publiczność, więc wierzę, że wkrótce znów tu zagramy. Może podczas kolejnej trasy.
W ostatnim czasie wielu dziennikarzy upodobało sobie określać was mianem zespołu legendarnego. Czy sami czujecie się legendą? Jak w ogóle postrzegasz obecną pozycję Europe na rockowej scenie muzycznej?
(śmiech) Tak, sam spotkałem się z takim określeniem w prasie. Bardzo nam to schlebia, ale nie, sami nie uważamy się za legendę. Legendarne zespoły to Led Zeppelin, czy Deep Purple. Natomiast Europe określiłbym jako wciąż ciężko pracujący i rozwijający się zespół.
I nie chodzi nawet o to, że pracujemy nad tym, by osiągnąć to, czy tamto, że wyznaczamy sobie jakieś cele. Przede wszystkim pracujemy nad rzemiosłem, chcemy grać jeszcze lepiej, pisać coraz lepsze piosenki. Takie było założenie w 2003 r., kiedy postanowiliśmy reaktywować Europe i tego się trzymamy. Jedyne, czego nie chcemy robić, to brzmieć jak w latach 80-tych, po sukcesie „The Final Countdown”. I w ogóle ulegać takiej, jak wówczas presji. Postanowiliśmy, że będziemy grać tylko to, co chcemy i jak chcemy. Nasze trzy ostatnie płyty brzmią trochę inaczej od poprzednich, ale są do końca nasze, nagraliśmy je na naszych warunkach. W tej chwili cała piątka jest bardzo zaangażowana w pracę zespołu i to się liczy. Nie wspominając o tym, że od wielu lat się przyjaźnimy. Europe to dla każdego z nas druga rodzina. Dlatego zamierzamy jeszcze długo ze sobą pograć. Może więc za kilkanaście lat i po kilku kolejnych albumach sami poczujemy się legendą? (śmiech)
Jak sam powiedziałeś, wasze ostatnie albumy prezentują inne, mocniejsze i zdecydowanie gitarowe brzmienie. Rola klawiszy się nieco zmieniła, nie słychać ich tak bardzo, jak poprzednio. Czy ty jako klawiszowiec nie czujesz się przez to zepchnięty tak jakby na drugi plan? I czy mniejszy udział klawiszy wpływa na pisanie przez ciebie piosenek?
Wierz bądź nie, ale ja sam prawie wszystkie piosenki piszę na gitarę, bez względu na to, kto i na czym pewne partie później zagra. Natomiast ta rola klawiszy rzeczywiście zmniejszyła się na rzecz gitary i to najbardziej słychać na albumie „Start From The Dark”. Na kolejnym, „Secret Society” ich udział był już trochę większy, a na „Last Look At Eden” wyegzekwowałem całkiem sporo klawiszowego brzmienia.

Czyli musisz trochę o swoje powalczyć?
No, muszę i chyba naciskam coraz bardziej (śmiech). Na ostatniej płycie,
rzecz była o tyle ciekawa, że pewne partie zostały nagrane z udziałem
orkiestry, natomiast na koncertach i tak wykonuję je na klawiszach. Poza
tym, to nie jest tak, że kiedy słychać gitarę, to ja w tym czasie nic
nie robię. Zazwyczaj gramy z Johnem równocześnie, a w efekcie jakby
zmiękczam dźwięk gitary. Różnicę słychać dopiero, kiedy przestaję grać –
wówczas jego gitara brzmi zupełnie inaczej. Ale pracuję nad tym, by w
piosenkach Europe było coraz więcej klawiszy, coraz mocniej się
przepycham (śmiech).
Wiele lat temu, podczas trasy „Prisoners In Paradise” przełączałeś
się z klawiszy na gitarę. To wydawało się ciekawym rozwiązaniem. Teraz
tego nie robisz. Dlaczego?
Nawet ostatnio rozmawialiśmy o tym z chłopakami, ale sam nie wiem, czy
teraz byłby to dobry pomysł. Trochę się chyba obawiam reakcji
publiczności, tego, jak ludzie przyjęliby takie moje przeskakiwanie z
instrumentu na instrument. A co ty o tym myślisz?
Nie wydaje mi się, żeby publiczność miała z tym problem. A zdecydowanie byłbyś wówczas bardziej wyeksponowany na scenie.
Hmm…może podczas kolejnej trasy…
Wracając do waszych piosenek, większość z nich pisze Joey i John. Czy
nie jest tak, że przez to narzucają oni reszcie, co ma znaleźć się na
nowym albumie? Czy istnieje jakaś hierarchia ważności wśród członków
grupy Europe?
Nieeee (śmiech). Nie ma żadnego narzucania, czy rządzenia, wszystkie
decyzje są podejmowane wspólnie. Rzeczywiście większość materiału
przynosi Joey, ale John i ja też piszemy. Później i tak dyskutujemy, co
nagrać, czy zagrać na koncercie; czasami trzeba o swoje racje powalczyć.
Natomiast jeśli któremuś z nas zdecydowanie nie podoba się dana
piosenka, to ją po prostu wywalamy.
Podczas tej długiej przerwy współpracowałeś z innymi artystami,
grałeś w innych zespołach, takich jak Walking Heads, Brazen Abbot, Glen
Hughes, Last Autumn Dreams. Masz więc porównanie. Powiedz, jaka jest
zatem różnica pomiędzy Europe a innymi zespołami.
Nie wiem, czy magia to dobre słowo, ale łączy nas specyficzna więź,
której nie doświadczyłem w żadnym innym zespole. Przez cały ten czas,
kiedy nie występowaliśmy jako Europe, i tak byliśmy w stałym kontakcie,
dzwoniliśmy do siebie. I chyba każdy z nas przeczuwał, że reaktywacja
jest tylko kwestią czasu, nawet jeśli głośno o tym nie mówiliśmy.
Dla mnie Europe to naprawdę wyjątkowy zespół, wyjątkowa więź z chłopakami.
A nie myślałeś o tym, by nagrać solowy album? Joey i John zrealizowali kilka takich projektów.
Myślałem i to niejednokrotnie, ale zawsze, kiedy mam trochę więcej
wolnego czasu, tak długo zwlekam, aż zaangażuję się w coś innego i
wówczas takie myślenie o solowej płycie schodzi na dalszy plan. A teraz
to już w ogóle nie ma takiej opcji, bo Europe pochłania nas niemal
całkowicie – albo jesteśmy w studio, albo w trasie. Nie wykluczam
jednak, że w przyszłości nagram sobie coś na boku.
Mam nadzieję, że możesz nam zdradzić kilka ciekawostek dotyczących zespołu.
Jak na przykład spędzacie wolny czas podczas trasy?
Szczerze powiedziawszy, to nie mamy za dużo tego wolnego czasu, często
nasz pobyt w jakimś mieście ogranicza się do próby i koncertu. A poza
tym, to samo podróżowanie jest na tyle męczące, że po przyjeździe do
hotelu każdy z nas ma tylko ochotę zamknąć się w pokoju i odpocząć. Ale
zdarza się, że zatrzymujemy się gdzieś trochę dłużej, wtedy Joey i ja
lubimy pozwiedzać; reszty chłopaków to niestety nie kręci, sam w sumie
nie wiem, co wtedy robią, pewnie siedzą w barze.
A jaka największa wpadka zdarzyła wam się ostatnio podczas koncertu?
Kurczę, chyba nie mamy wpadek (śmiech). Ale poważnie, to zdarzają się
oczywiście jakieś usterki techniczne, czasami któryś nas coś źle zagra, w
niewłaściwym momencie. Ale to nie są jakieś kolosalne wpadki, zawsze
się później z tego śmiejemy. Na przykład John Norum bardzo lubi grać
„Rock The Night”. Tyle, że zaczyna w niewłaściwym momencie. Wysyłamy mu
wtedy sygnały i czasami dobrą chwilę to trwa, zanim załapie, o co
chodzi. Ale nikt do nikogo nie ma pretensji, tak jak powiedziałem,
później się z tego zazwyczaj nabijamy.

Czy możesz w kilku słowach powiedzieć coś o kolegach z zespołu?
OK, więc Joey to motor naszych działań, to on napędza ten zespół, jest
też niebywale twórczy. Dla Noruma gitara to prawie cały świat, to nie
jest tylko jego instrument, ale przedłużenie jego duszy. Chyba nigdy się
z nią nie rozstaje. John Leven żyje tak trochę we własnym świecie,
często jest nieobecny duchem. Ma doskonałą pamięć, rejestruje wszystko,
co przeczyta lub obejrzy. A Ian to wariat w pozytywnym znaczeniu, zawsze
ma dobry humor.
Na koniec zapytam cię o najbliższe plany. Czy myślicie już o nowym albumie? Pracujecie nad nowym materiałem?
Niestety, nie. Na razie cały czas promujemy ostatnią płytę „Last Look At
Eden”, kończymy trasę. Może na jesieni przysiądziemy do pracy nad czymś
nowym. Zresztą nie wiem, być może Joey ma już jakieś nowe pomysły i
kiedy jest w domu to coś tam pisze i komponuje, ale konkretnych planów
na nowy album jeszcze nie mamy.
Czy na dzisiejszym koncercie (w Lublinie 24.07 – przyp. red.) możemy spodziewać się jakichś niespodzianek, zmian w setliście?
Radykalnych zmian nie będzie, ale zdradzę, że Ian przygotował numer
solowy, który pewnie wiele osób zaskoczy. Niedawno to wymyślił. Na pewno
postaramy się zagrać jak najlepiej i wszystkich obecnych rozruszać i
zadowolić.
Zatem życzę powodzenia i dziękuję ci za tę rozmowę.
Ja również dziękuję.
rozmawiała: Małgorzata Sęczak
zdjęcia: Anna Grzesiuk