Rodzice zawsze dawali mi duże wsparcie
Drodzy
Czytelnicy ! Jeśli lubicie płyty Erica Claptona, bądź dwóch wybitnych,
niestety nieżyjących już irlandzkich gitarzystów – Rory’ego Gallaghera i
Gary’ego Moore’a – sięgnijcie również po dokonania Danny’ego Bryanta.
Ten gitarzysta młodego pokolenia brytyjskiego bluesrocka po raz pierwszy
wystąpił niedawno w Polsce, a jego debiut w naszym kraju przypadł na
niezawodny Ośrodek Kultury „Andaluzja” w Piekarach Śląskich.
– Nagrałeś siedem płyt, sporo koncertujesz, a do Polski zawitałeś dopiero po raz pierwszy.
– Tak, wiem. Graliśmy bodaj w piętnastu europejskich krajach, byliśmy
blisko Polski, bo wystąpiliśmy w Czechach w zeszłym roku i jadąc stamtąd
na koncert do Berlina przejeżdżaliśmy przez Polskę. I powiedziałem
wówczas: „Powinniśmy również tutaj zagrać. Chętnie bym wystąpił dla
polskiej publiczności”, więc zdecydowaliśmy, że trzeba spróbować zrobić
coś, by to stało się faktem (śmiech).
– Lepiej późno niż wcale…
– O tak (śmiech).
– Jak wspomnieliśmy „Just As I Am” to Twój siódmy album w dyskografii. Wierzysz, że to szczęśliwa liczba?
– Być może. Nigdy nie się nad tym nie zastanawiałem. Jestem
trzydziestolatkiem, a to siódma płyta, całkiem sporo jak na ten wiek.
Ale bardzo wcześniej zostałem zawodowym muzykiem, bo już jako
osiemnastolatek. Jestem bardzo zadowolony z tego materiału, mija już rok
od jego wydania. Naszym kolejnym projektem będzie nagranie koncertowego
DVD.
– Właśnie, dlaczego wybrałeś Holandię na miejsce jego realizacji, a nie rodzinną Anglię?
– Dlatego, że właśnie w Holandii jesteśmy najbardziej popularni. W 2007
roku wydałem płytę koncertową, nagrałem ją w Anglii i wówczas na ten
koncert przyjechało wielu holenderskich fanów. Postanowiłem więc, że
kiedy będziemy realizować kolejne wydawnictwo dokumentujące nasz występ,
tym razem angielscy fani będą musieli pofatygować się do Holandii. Taki
właśnie był powód tej decyzji…
– Nagrywasz również dla holenderskiej firmy.
– Można tak powiedzieć, to znaczy w zasadzie wytwórnia jest amerykańska, ale podpisałem kontrakt z jej holenderskim oddziałem.
– Kiedy byłeś nastolatkiem i zaczynałeś swoją przygodę z gitarą, królował grunge i Brit pop, a Ty wziąłeś się za bluesa…
– Wiem, to może wydawać się dziwne… Masz rację, wówczas na topie były
takie zespoły jak Oasis. Pamiętam ich występ dla ogromnej widowni na
festiwalu w Knebworth, to tylko osiem mil od miejsca, w którym mieszkam.
Ale… blues, czy bluesrock wziął się pewnie stąd, że w zbiorach płyt
moich rodziców zawsze było sporo gitarowej muzyki.
– Zdradź czyje albumy znalazłeś w kolekcji mamy i taty.
-Dużo Jimiego Hendrixa. Eric Clapton, Rory Gallagher, ale także sporo
płyt Boba Dylana i Bruce’a Springsteena. Rzeczy, których zresztą słucham
do dziś.
– Faktycznie, sporo w Twojej muzyce wpływów Rory’ego Gallaghera.
– Parę lat temu grałem koncert w Anglii i Jego długoletni basista
przyszedł na mój występ. Byłem zakłopotany, bo normalnie kiedy grałem
jakąś partię w stylu Gallaghera nie myślałem o tym, a wtedy byłem
spięty, bo przecież miałem świadomość, że muzyk, który z Nim kiedyś grał
tego słucha. Tak, to było dziwne uczucie…
– „Voodoo Chile” Hendrixa oraz „Knockin’ On Heaven’s Door”, które
grasz na koncertach to taki Twój powrót do czasów dzieciństwa?
– Dokładnie. No i oddanie hołdu również.
– Ciągle żyjesz w trasie…
– Zgadza się, ale właściwie nie znam innego stylu życia. Dałem sobie
spokój ze szkołą jako piętnastolatek, by poświęcić się ćwiczeniom
techniki gry na gitarze. Pracowałem potem przez 2-3 lata w sklepie, ale
odkąd skończyłem 18 lat jestem ciągle w drodze. Kiedy na przykład w
okolicach świąt Bożego Narodzenia spędzamy więcej czasu w domu, czuję
się dziwnie, wręcz nudzi mi się, nie mogę znaleźć dla siebie miejsca.
Kocham życie w trasie. Uwielbiam Niemcy, Holandię, Szwajcarię, Francję,
Włochy… Dzisiejszy koncert w Polsce okazał się dla nas ekscytujący, bo
był czymś nowym. Poznaliśmy nowych ludzi, nową salę koncertową. Mam
nadzieję, że wkrótce znów przyjedziemy z tutaj z występami.
– Możesz uważać się za szczęściarza, bo w przeciwieństwie do wielu
innych muzyków, rodzice nie krytykowali Cię za że chcesz zostać
gitarzystą…
– Dokładnie. Znam wielu dobrych muzyków, lepszych ode mnie, którzy
jednak nie zostali zawodowcami, właśnie dlatego że zabrakło im takiego
wsparcia. Czasem chodzę na ich występy, grają wspaniale, ale muszą na co
dzień zajmować się czymś innym, na przykład jeżdżą na taksówce. Ja
jestem szczęściarzem, że mogłem liczyć na wsparcie, na słowa otuchy i
nigdy tego nie zapomnę.
– Musisz słuchać się taty w zespole?
– (śmiech) Nie, to partnerski układ i działa bardzo dobrze. Myślę, że w
wielu innych przypadkach by to się nie sprawdziło, jednak my jesteśmy
także najlepszymi kumplami. Dajemy sobie przestrzeń… Kochamy się jak
rodzina, ale na trasie koncertowej jesteśmy również zawodowcami. Jestem
również szczęściarzem, dlatego, że perkusista zespołu należy do grona
moich najlepszych przyjaciół. Mama jest menadżerem, tata gra na basie,
żona jest ze mną. Wielu muzyków, którzy pracują tak dużo jak ja, podczas
długich tras myślami jest przy rodzinie, tęskni za domem – ja tego nie
mam, bo rodzina jest przy mnie. Mogę i sto wieczorów spędzić w Polsce i
dam radę (śmiech).
– Miałeś okazję pracować ze świetnym gitarzystą bluesowym Walterem Troutem. To było jak spełnienie marzeń?
– Zdecydowanie. On zalicza się do moich największych inspiracji. Ale
zanim spotkaliśmy się w studiu podczas, był już moim przyjacielem,
jednak to wciąż wielki zaszczyt – móc z nim pracować. To było zarazem
bardzo łatwe. On jest jak mój drugi ojciec. Więc, znów mogę uważać się
za szczęśliwca, bo miałem również jego wsparcie.
– Szczęśliwy człowiek – Danny Bryant.
– Taaak. (długi, szczery śmiech).
Rozmawiał: Robert Dłucik