DANNY BRYANT (14.02.2011)

DANNY BRYANT

Rodzice zawsze dawali mi duże wsparcie

Drodzy Czytelnicy ! Jeśli lubicie płyty Erica Claptona, bądź dwóch wybitnych, niestety nieżyjących już irlandzkich gitarzystów – Rory’ego Gallaghera i Gary’ego Moore’a – sięgnijcie również po dokonania Danny’ego Bryanta. Ten gitarzysta młodego pokolenia brytyjskiego bluesrocka po raz pierwszy wystąpił niedawno w Polsce, a jego debiut w naszym kraju przypadł na niezawodny Ośrodek Kultury „Andaluzja” w Piekarach Śląskich.


– Nagrałeś siedem płyt, sporo koncertujesz, a do Polski zawitałeś dopiero po raz pierwszy.

– Tak, wiem. Graliśmy bodaj w piętnastu europejskich krajach, byliśmy blisko Polski, bo wystąpiliśmy w Czechach w zeszłym roku i jadąc stamtąd na koncert do Berlina przejeżdżaliśmy przez Polskę. I powiedziałem wówczas: „Powinniśmy również tutaj zagrać. Chętnie bym wystąpił dla polskiej publiczności”, więc zdecydowaliśmy, że trzeba spróbować zrobić coś, by to stało się faktem (śmiech).

– Lepiej późno niż wcale…

– O tak (śmiech).

– Jak wspomnieliśmy „Just As I Am” to Twój siódmy album w dyskografii. Wierzysz, że to szczęśliwa liczba?

– Być może. Nigdy nie się nad tym nie zastanawiałem. Jestem trzydziestolatkiem, a to siódma płyta, całkiem sporo jak na ten wiek. Ale bardzo wcześniej zostałem zawodowym muzykiem, bo już jako osiemnastolatek. Jestem bardzo zadowolony z tego materiału, mija już rok od jego wydania. Naszym kolejnym projektem będzie nagranie koncertowego DVD.

– Właśnie, dlaczego wybrałeś Holandię na miejsce jego realizacji, a nie rodzinną Anglię?

– Dlatego, że właśnie w Holandii jesteśmy najbardziej popularni. W 2007 roku wydałem płytę koncertową, nagrałem ją w Anglii i wówczas na ten koncert przyjechało wielu holenderskich fanów. Postanowiłem więc, że kiedy będziemy realizować kolejne wydawnictwo dokumentujące nasz występ, tym razem angielscy fani będą musieli pofatygować się do Holandii. Taki właśnie był powód tej decyzji…

– Nagrywasz również dla holenderskiej firmy.

– Można tak powiedzieć, to znaczy w zasadzie wytwórnia jest amerykańska, ale podpisałem kontrakt z jej holenderskim oddziałem.

– Kiedy byłeś nastolatkiem i zaczynałeś swoją przygodę z gitarą, królował grunge i Brit pop, a Ty wziąłeś się za bluesa…

– Wiem, to może wydawać się dziwne… Masz rację, wówczas na topie były takie zespoły jak Oasis. Pamiętam ich występ dla ogromnej widowni na festiwalu w Knebworth, to tylko osiem mil od miejsca, w którym mieszkam. Ale… blues, czy bluesrock wziął się pewnie stąd, że w zbiorach płyt moich rodziców zawsze było sporo gitarowej muzyki.

– Zdradź czyje albumy znalazłeś w kolekcji mamy i taty.

-Dużo Jimiego Hendrixa. Eric Clapton, Rory Gallagher, ale także sporo płyt Boba Dylana i Bruce’a Springsteena. Rzeczy, których zresztą słucham do dziś.

– Faktycznie, sporo w Twojej muzyce wpływów Rory’ego Gallaghera.

– Parę lat temu grałem koncert w Anglii i Jego długoletni basista przyszedł na mój występ. Byłem zakłopotany, bo normalnie kiedy grałem jakąś partię w stylu Gallaghera nie myślałem o tym, a wtedy byłem spięty, bo przecież miałem świadomość, że muzyk, który z Nim kiedyś grał tego słucha. Tak, to było dziwne uczucie…

– „Voodoo Chile” Hendrixa oraz „Knockin’ On Heaven’s Door”, które grasz na koncertach to taki Twój powrót do czasów dzieciństwa?

– Dokładnie. No i oddanie hołdu również.

– Ciągle żyjesz w trasie…

– Zgadza się, ale właściwie nie znam innego stylu życia. Dałem sobie spokój ze szkołą jako piętnastolatek, by poświęcić się ćwiczeniom techniki gry na gitarze. Pracowałem potem przez 2-3 lata w sklepie, ale odkąd skończyłem 18 lat jestem ciągle w drodze. Kiedy na przykład w okolicach świąt Bożego Narodzenia spędzamy więcej czasu w domu, czuję się dziwnie, wręcz nudzi mi się, nie mogę znaleźć dla siebie miejsca. Kocham życie w trasie. Uwielbiam Niemcy, Holandię, Szwajcarię, Francję, Włochy… Dzisiejszy koncert w Polsce okazał się dla nas ekscytujący, bo był czymś nowym. Poznaliśmy nowych ludzi, nową salę koncertową. Mam nadzieję, że wkrótce znów przyjedziemy z tutaj z występami.

– Możesz uważać się za szczęściarza, bo w przeciwieństwie do wielu innych muzyków, rodzice nie krytykowali Cię za że chcesz zostać gitarzystą…

– Dokładnie. Znam wielu dobrych muzyków, lepszych ode mnie, którzy jednak nie zostali zawodowcami, właśnie dlatego że zabrakło im takiego wsparcia. Czasem chodzę na ich występy, grają wspaniale, ale muszą na co dzień zajmować się czymś innym, na przykład jeżdżą na taksówce. Ja jestem szczęściarzem, że mogłem liczyć na wsparcie, na słowa otuchy i nigdy tego nie zapomnę.

– Musisz słuchać się taty w zespole?

– (śmiech) Nie, to partnerski układ i działa bardzo dobrze. Myślę, że w wielu innych przypadkach by to się nie sprawdziło, jednak my jesteśmy także najlepszymi kumplami. Dajemy sobie przestrzeń… Kochamy się jak rodzina, ale na trasie koncertowej jesteśmy również zawodowcami. Jestem również szczęściarzem, dlatego, że perkusista zespołu należy do grona moich najlepszych przyjaciół. Mama jest menadżerem, tata gra na basie, żona jest ze mną. Wielu muzyków, którzy pracują tak dużo jak ja, podczas długich tras myślami jest przy rodzinie, tęskni za domem – ja tego nie mam, bo rodzina jest przy mnie. Mogę i sto wieczorów spędzić w Polsce i dam radę (śmiech).

– Miałeś okazję pracować ze świetnym gitarzystą bluesowym Walterem Troutem. To było jak spełnienie marzeń?

– Zdecydowanie. On zalicza się do moich największych inspiracji. Ale zanim spotkaliśmy się w studiu podczas, był już moim przyjacielem, jednak to wciąż wielki zaszczyt – móc z nim pracować. To było zarazem bardzo łatwe. On jest jak mój drugi ojciec. Więc, znów mogę uważać się za szczęśliwca, bo miałem również jego wsparcie.

– Szczęśliwy człowiek – Danny Bryant.

– Taaak. (długi, szczery śmiech).

Rozmawiał: Robert Dłucik

Dodaj komentarz