COCHISE – Radek Jasiński, Wojtek Napora (24.03.2010)

COCHISE - Still Alive

Cochise – zespół, który ma spore szanse na to, by porządnie namieszać w polskim światku rockowym, nie tylko dlatego, że w jego składzie śpiewa bardzo popularny wokalista. Debiutancki album „Still Alive” to kawał solidnej muzy, o szczegółach opowiedzą dwa muzycy białostockiej grupy: basista Radek Jasiński oraz gitarzysta Wojtek Napora. Miłej lektury!


Płytą „Still Alive” wpisujecie się do grona rodzimych zespołów rockowych, które zdecydowały się wydać materiał własnym sumptem. Próbowaliście zainteresować nim jakieś poważne wytwórnie, czy też od początku świadomie postawiliście na stuprocentową niezależność?

Radek Jasiński (basista): Wydanie „Still Alive” własnym sumptem to świadoma, dobrze przemyślana decyzja. Przed wejściem do studia rozpatrywaliśmy co prawda możliwość nagrania jedynie dema, którym moglibyśmy zainteresować potencjalnego wydawcę, jednak, biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw, zdecydowaliśmy się na nagranie pełnej płyty i założenie własnej, niezależnej wytwórni. Naszym wydawcą jest zatem firma CochiseRock, czyli my sami. Podoba mi się taki układ, bo trzymanie wszystkiego we własnych rękach daje nam poczucie niezależności i satysfakcję. To jest „nasz kawałek podłogi”. Mimo, że mogliśmy iść na łatwiznę, nie zrobiliśmy tego – jesteśmy niezależni i to cholernie fajne uczucie.

Wojtek Napora (gitarzysta): W przeszłości kilka razy zdarzyło nam się otrzymać propozycję wydania płyty w profesjonalnej wytwórni. Niestety zawsze były to oferty związane z tym, że naszym wokalistą jest Paweł Małaszyński. Ludzie z wytwórni nawet nie słyszeli jak gramy. Dla nich było to nieistotne bo wiedzieli, że, bez względu na to co i jak gramy, zarobią na tym pieniądze. Dla nas taki układ jest niedopuszczalny. Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie jak sami zajmiemy się wydaniem „Still alive”. Bez zbędnego szumu medialnego związanego z naszym wokalistą. Z perspektywy czasu widzimy, że była to słuszna decyzja. Jesteśmy w pełni niezależni, sami szukamy sposobów na promocję i mamy nad wszystkim kontrolę. Taki układ nam odpowiada.


Zorganizowanie regularnych prób przy natłoku obowiązków Pawła Małaszyńskiego pewnie nie jest łatwe. Jak sobie z tym radzicie? Macie jakiś wypracowany system pracy?

W.N.: Próby Cochise odbywają się jak najbardziej regularnie, raz lub dwa razy w tygodniu. Paweł pojawia się rzadziej, ale cały czas zasypuje nas pomysłami, które my, we trzech, opracowujemy na próbach. Wysyłamy sobie nagrania i konsultujemy postępy. Taki system funkcjonuje u nas od dawna i nieźle się sprawdza.

R.J.: Zorganizowanie prób w pełnym składzie rzeczywiście nie jest prostą sprawą. Na szczęście dzięki Internetowi i telefonom utrzymujemy stały kontakt. My staramy się nagrywać próby w Białymstoku, Paweł jako wokalista nagrywa swoje pomysły u siebie. Wiadomo, że chcielibyśmy grać dużo częściej we czterech. Staramy się spotykać jak najwięcej, gdy Paweł ma wolne. Nasze próby są zawsze dość intensywne, wiemy, że nie mamy dużo czasu, dlatego go nie marnujemy.


Dostajecie dużo maili od fanek Pawła? Nie są rozczarowane, że zamiast przebojów w stylu Piaska słyszą na „Still Alive” ciężką, rockową muzę?

W.N.: Nie jesteśmy zasypywani mailami od fanek Pawła. Najczęściej piszą do nas ci, do których trafiła nasza muzyka. W większości są to bardzo miłe listy, z których absolutnie nie wynika to, że gramy za ciężko. Nie zdarzył się jeszcze nikt, kto rozczarowałby się brakiem piaskowego brzmienia (śmiech).

R.J.: Jak na razie, osobiście słyszałem o jednym przypadku, gdy ktoś zrezygnował z zakupu płyty, po tym, gdy rozczarował się co do jej zbyt rockowej stylistyki. Dla nas takie rozczarowanie to, rzecz jasna, komplement.


Jak doszło do Waszej współpracy z Pawłem? W Cochise skutecznie obalacie polski stereotyp „śpiewającego aktora”, który zwykle kojarzył się z festiwalem piosenki we Wrocławiu…

W.N.: Początki zespołu Cochise sięgają czasów naszej szkoły średniej, a więc połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Już wtedy wspólnie muzykowaliśmy, znaliśmy się z „podwórka”. Na poważnie zaczęliśmy grać w 2004 roku, po rozpadzie zespołu Apogeum, w którym śpiewał Paweł, a na perkusji grał Darek Korzeniewski. To z nimi założyliśmy Cochise i rozpoczęliśmy regularne próby. Cieszę się, że nasze granie postrzegasz jako obalanie polskiego stereotypu „śpiewającego aktora”, bo wiem, że dla Pawła Cochise nie jest sezonowym wyskokiem. Traktujemy to bardzo poważnie i nie zamierzamy w najbliższym czasie kończyć kariery.

R.J.: Dla mnie nasz wokalista nie jest żadnym „śpiewającym aktorem”. Szczerze mówiąc, gdy zaczynaliśmy grać w Cochise, w ogóle nie kojarzyłem go jako aktora. Od początku działalności jesteśmy totalnie rockowym bandem i może w nim śpiewać tylko rockman.


cochise

Przejdźmy może do utworów ze „Still Alive”. „Letter from hell” to naprawdę mocne otwarcie albumu. Pewne fragmenty mogą zdradzać wpływ Danziga (czyżby jakieś echo po nagraniu coveru na album w hołdzie temu artyście), refren zaś kojarzy mi się z Metalliką z okresu „Load”. Hetfielda i spółkę – słychać też w „War song”. To jakby taka Wasza odpowiedź na „One”, albo „The Day That Never Comes”…

R.J.: „Letter from hell” to kawałek, który powstał na długo przed tym, gdy w ogóle wiedzieliśmy, że nagramy cover Danziga. Dla mnie nigdy nie skojarzył się Danzigiem i Metalliką, ale jak ktoś tak mówi, to naprawdę ok. Uważam, że to co gramy w Cochise, jest oryginalne i charakterystyczne. W naszej muzyce z pewnością znajdziesz mnóstwo wpływów. Nawet nie będę próbował wymieniać kapel, które nas inspirują, bo to cała encyklopedia rocka… Jednocześnie naszym celem nie jest granie, takie jak ten czy tamten zespół. Mamy dużą erudycję muzyczną, jesteśmy świadomi tego jak chcemy grać i brzmieć. To ma być zawsze Cochise.

W.N.: To bardzo ciekawe porównanie. Faktycznie artyści pokroju Danzig’a i Hetfielda są dla nas muzycznymi idolami, jednak nigdy nie staraliśmy się ich kopiować. Dlatego, jeżeli słyszysz jakieś nawiązania, są one nieświadome. Poza tym o „Letter from hell” czy „War song” słyszeliśmy już tyle różnych opinii, tyle różnych skojarzeń, że naprawdę trudno się do tego odnieść. Jedni słyszą w nich Anathemę, inni Mercyful Fate, jeszcze inni Rush i Tool. Dla nas to Cochise, choć nie wątpię, że można usłyszeć tam wpływy różnych, mam nadzieję dobrych, kapel.


„Still”, „Dirty” i polskojęzyczny „Karzeł” to z kolei powrót do najlepszych czasów grunge. Jak z dzisiejszej perspektywy postrzegacie to co wydarzyło się w muzyce na początku lat 90? I co sądzicie o metamorfozie pana Cornella na jego ostatniej solowej płycie?

W.N.: To był dla mnie jeden z najlepszych okresów muzyki rockowej. Od tamtej pory nic tak wspaniałego się nie wydarzyło. Metamorfozę Cornella najlepiej zobrazuje historia z udziałem naszego wokalisty. Kupił „Scream”, posłuchał, połamał płytę, wyrzucił ją do śmietnika i powiedział „No! To teraz musi reaktywować się Soundgarden”. Tak też się stało. Nic dodać nic ująć.

R.J.: Nie słuchałem za bardzo grunge w latach 90-tych. Do dziś bardziej interesuje mnie klasyczny hard rock i metal. Grunge tak naprawdę zacząłem słuchać, gdy trafiłem do Cochise. A solowej płyty Cornella nie znam; nie chciało mi się grzebać w śmietniku, poza tym słyszałem, że ktoś ją połamał (śmiech)


Troszkę po macoszemu potraktowaliście fajną balladę „7 Days” umieszczając ją pod szyldem „bonus track”. Nie pasował Wam do całości?

W.N.: To zupełnie nie tak. Mieliśmy sporą przerwę między nagraniem a miksem „Still alive”, spowodowaną zajęciami naszego producenta. W międzyczasie powstał „7 days”, początkowo z myślą o kolejnej płycie. Opracowaliśmy go dość szybko i dzięki uprzejmości kolegów z 5th Element nagraliśmy to u nich w studiu jeszcze przed końcem prac nad „Still alive”. Utwór nagrany w innym czasie, w innym studiu, z innym producentem, dlatego postanowiliśmy „wyróżnić” go jako bonus track. Absolutnie nie traktujemy 7 days po macoszemu. To w końcu świetny kawałek (śmiech)

R.J.: Ten numer powstał, gdy pozostała część materiału była już nagrana. Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. „7 days” pokazuje jak różnorodna jest nasza muzyka.


Jaka jest szansa – z wiadomych względów – by zorganizować jakąś regularną trasę klubową, promującą „Still Alive”?

W.N.: Szczerze mówiąc, niewielka. Pewne jest to, że nie zrezygnujemy z grania koncertów, bo nie wyobrażam sobie nie grać tych utworów na żywo.

R.J.: Nasza (anty)działalność koncertowa polega niestety na tym, że sukcesywnie odrzucamy propozycje kolejnych koncertów (śmiech) Dobrze wiemy, że nie robiąc trasy nie wypromujemy płyty. Na pewno będziemy starać się grać pojedyncze sztuki. Mamy już pewne plany i w odpowiednim czasie poinformujemy o szczegółach.

rozmawiał: Robert Dłucik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *