Cochise – zespół, który ma spore szanse na to, by porządnie namieszać
w polskim światku rockowym, nie tylko dlatego, że w jego składzie
śpiewa bardzo popularny wokalista. Debiutancki album „Still Alive” to
kawał solidnej muzy, o szczegółach opowiedzą dwa muzycy białostockiej
grupy: basista Radek Jasiński oraz gitarzysta Wojtek Napora. Miłej
lektury!
Płytą „Still Alive” wpisujecie się do grona rodzimych zespołów
rockowych, które zdecydowały się wydać materiał własnym sumptem.
Próbowaliście zainteresować nim jakieś poważne wytwórnie, czy też od
początku świadomie postawiliście na stuprocentową niezależność?
Radek Jasiński (basista): Wydanie „Still Alive” własnym sumptem to
świadoma, dobrze przemyślana decyzja. Przed wejściem do studia
rozpatrywaliśmy co prawda możliwość nagrania jedynie dema, którym
moglibyśmy zainteresować potencjalnego wydawcę, jednak, biorąc pod uwagę
wszystkie za i przeciw, zdecydowaliśmy się na nagranie pełnej płyty i
założenie własnej, niezależnej wytwórni. Naszym wydawcą jest zatem firma
CochiseRock, czyli my sami. Podoba mi się taki układ, bo trzymanie
wszystkiego we własnych rękach daje nam poczucie niezależności i
satysfakcję. To jest „nasz kawałek podłogi”. Mimo, że mogliśmy iść na
łatwiznę, nie zrobiliśmy tego – jesteśmy niezależni i to cholernie fajne
uczucie.
Wojtek Napora (gitarzysta): W przeszłości kilka razy zdarzyło nam się
otrzymać propozycję wydania płyty w profesjonalnej wytwórni. Niestety
zawsze były to oferty związane z tym, że naszym wokalistą jest Paweł
Małaszyński. Ludzie z wytwórni nawet nie słyszeli jak gramy. Dla nich
było to nieistotne bo wiedzieli, że, bez względu na to co i jak gramy,
zarobią na tym pieniądze. Dla nas taki układ jest niedopuszczalny.
Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie jak sami zajmiemy się wydaniem „Still
alive”. Bez zbędnego szumu medialnego związanego z naszym wokalistą. Z
perspektywy czasu widzimy, że była to słuszna decyzja. Jesteśmy w pełni
niezależni, sami szukamy sposobów na promocję i mamy nad wszystkim
kontrolę. Taki układ nam odpowiada.
Zorganizowanie regularnych prób przy natłoku obowiązków Pawła
Małaszyńskiego pewnie nie jest łatwe. Jak sobie z tym radzicie? Macie
jakiś wypracowany system pracy?
W.N.: Próby Cochise odbywają się jak najbardziej regularnie, raz lub dwa
razy w tygodniu. Paweł pojawia się rzadziej, ale cały czas zasypuje nas
pomysłami, które my, we trzech, opracowujemy na próbach. Wysyłamy sobie
nagrania i konsultujemy postępy. Taki system funkcjonuje u nas od dawna
i nieźle się sprawdza.
R.J.: Zorganizowanie prób w pełnym składzie rzeczywiście nie jest prostą
sprawą. Na szczęście dzięki Internetowi i telefonom utrzymujemy stały
kontakt. My staramy się nagrywać próby w Białymstoku, Paweł jako
wokalista nagrywa swoje pomysły u siebie. Wiadomo, że chcielibyśmy grać
dużo częściej we czterech. Staramy się spotykać jak najwięcej, gdy Paweł
ma wolne. Nasze próby są zawsze dość intensywne, wiemy, że nie mamy
dużo czasu, dlatego go nie marnujemy.
Dostajecie dużo maili od fanek Pawła? Nie są rozczarowane, że zamiast
przebojów w stylu Piaska słyszą na „Still Alive” ciężką, rockową muzę?
W.N.: Nie jesteśmy zasypywani mailami od fanek Pawła. Najczęściej piszą
do nas ci, do których trafiła nasza muzyka. W większości są to bardzo
miłe listy, z których absolutnie nie wynika to, że gramy za ciężko. Nie
zdarzył się jeszcze nikt, kto rozczarowałby się brakiem piaskowego
brzmienia (śmiech).
R.J.: Jak na razie, osobiście słyszałem o jednym przypadku, gdy ktoś
zrezygnował z zakupu płyty, po tym, gdy rozczarował się co do jej zbyt
rockowej stylistyki. Dla nas takie rozczarowanie to, rzecz jasna,
komplement.
Jak doszło do Waszej współpracy z Pawłem? W Cochise skutecznie
obalacie polski stereotyp „śpiewającego aktora”, który zwykle kojarzył
się z festiwalem piosenki we Wrocławiu…
W.N.: Początki zespołu Cochise sięgają czasów naszej szkoły średniej, a
więc połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Już wtedy wspólnie
muzykowaliśmy, znaliśmy się z „podwórka”. Na poważnie zaczęliśmy grać w
2004 roku, po rozpadzie zespołu Apogeum, w którym śpiewał Paweł, a na
perkusji grał Darek Korzeniewski. To z nimi założyliśmy Cochise i
rozpoczęliśmy regularne próby. Cieszę się, że nasze granie postrzegasz
jako obalanie polskiego stereotypu „śpiewającego aktora”, bo wiem, że
dla Pawła Cochise nie jest sezonowym wyskokiem. Traktujemy to bardzo
poważnie i nie zamierzamy w najbliższym czasie kończyć kariery.
R.J.: Dla mnie nasz wokalista nie jest żadnym „śpiewającym aktorem”.
Szczerze mówiąc, gdy zaczynaliśmy grać w Cochise, w ogóle nie kojarzyłem
go jako aktora. Od początku działalności jesteśmy totalnie rockowym
bandem i może w nim śpiewać tylko rockman.

Przejdźmy
może do utworów ze „Still Alive”. „Letter from hell” to naprawdę mocne
otwarcie albumu. Pewne fragmenty mogą zdradzać wpływ Danziga (czyżby
jakieś echo po nagraniu coveru na album w hołdzie temu artyście), refren
zaś kojarzy mi się z Metalliką z okresu „Load”. Hetfielda i spółkę –
słychać też w „War song”. To jakby taka Wasza odpowiedź na „One”, albo
„The Day That Never Comes”…
R.J.: „Letter from hell” to kawałek, który powstał na długo przed tym,
gdy w ogóle wiedzieliśmy, że nagramy cover Danziga. Dla mnie nigdy nie
skojarzył się Danzigiem i Metalliką, ale jak ktoś tak mówi, to naprawdę
ok. Uważam, że to co gramy w Cochise, jest oryginalne i
charakterystyczne. W naszej muzyce z pewnością znajdziesz mnóstwo
wpływów. Nawet nie będę próbował wymieniać kapel, które nas inspirują,
bo to cała encyklopedia rocka… Jednocześnie naszym celem nie jest
granie, takie jak ten czy tamten zespół. Mamy dużą erudycję muzyczną,
jesteśmy świadomi tego jak chcemy grać i brzmieć. To ma być zawsze
Cochise.
W.N.: To bardzo ciekawe porównanie. Faktycznie artyści pokroju Danzig’a i
Hetfielda są dla nas muzycznymi idolami, jednak nigdy nie staraliśmy
się ich kopiować. Dlatego, jeżeli słyszysz jakieś nawiązania, są one
nieświadome. Poza tym o „Letter from hell” czy „War song” słyszeliśmy
już tyle różnych opinii, tyle różnych skojarzeń, że naprawdę trudno się
do tego odnieść. Jedni słyszą w nich Anathemę, inni Mercyful Fate,
jeszcze inni Rush i Tool. Dla nas to Cochise, choć nie wątpię, że można
usłyszeć tam wpływy różnych, mam nadzieję dobrych, kapel.
„Still”, „Dirty” i polskojęzyczny „Karzeł” to z kolei powrót do
najlepszych czasów grunge. Jak z dzisiejszej perspektywy postrzegacie to
co wydarzyło się w muzyce na początku lat 90? I co sądzicie o
metamorfozie pana Cornella na jego ostatniej solowej płycie?
W.N.: To był dla mnie jeden z najlepszych okresów muzyki rockowej. Od
tamtej pory nic tak wspaniałego się nie wydarzyło. Metamorfozę Cornella
najlepiej zobrazuje historia z udziałem naszego wokalisty. Kupił
„Scream”, posłuchał, połamał płytę, wyrzucił ją do śmietnika i
powiedział „No! To teraz musi reaktywować się Soundgarden”. Tak też się
stało. Nic dodać nic ująć.
R.J.: Nie słuchałem za bardzo grunge w latach 90-tych. Do dziś bardziej
interesuje mnie klasyczny hard rock i metal. Grunge tak naprawdę
zacząłem słuchać, gdy trafiłem do Cochise. A solowej płyty Cornella nie
znam; nie chciało mi się grzebać w śmietniku, poza tym słyszałem, że
ktoś ją połamał (śmiech)
Troszkę po macoszemu potraktowaliście fajną balladę „7 Days”
umieszczając ją pod szyldem „bonus track”. Nie pasował Wam do całości?
W.N.: To zupełnie nie tak. Mieliśmy sporą przerwę między nagraniem a
miksem „Still alive”, spowodowaną zajęciami naszego producenta. W
międzyczasie powstał „7 days”, początkowo z myślą o kolejnej płycie.
Opracowaliśmy go dość szybko i dzięki uprzejmości kolegów z 5th Element
nagraliśmy to u nich w studiu jeszcze przed końcem prac nad „Still
alive”. Utwór nagrany w innym czasie, w innym studiu, z innym
producentem, dlatego postanowiliśmy „wyróżnić” go jako bonus track.
Absolutnie nie traktujemy 7 days po macoszemu. To w końcu świetny
kawałek (śmiech)
R.J.: Ten numer powstał, gdy pozostała część materiału była już nagrana.
Jesteśmy z niego bardzo zadowoleni. „7 days” pokazuje jak różnorodna
jest nasza muzyka.
Jaka jest szansa – z wiadomych względów – by zorganizować jakąś regularną trasę klubową, promującą „Still Alive”?
W.N.: Szczerze mówiąc, niewielka. Pewne jest to, że nie zrezygnujemy z
grania koncertów, bo nie wyobrażam sobie nie grać tych utworów na żywo.
R.J.: Nasza (anty)działalność koncertowa polega niestety na tym, że
sukcesywnie odrzucamy propozycje kolejnych koncertów (śmiech) Dobrze
wiemy, że nie robiąc trasy nie wypromujemy płyty. Na pewno będziemy
starać się grać pojedyncze sztuki. Mamy już pewne plany i w odpowiednim
czasie poinformujemy o szczegółach.
rozmawiał: Robert Dłucik