Przypadkowe spotkania często mają znaczący wpływ na nasze życie. Może
to śmiało powiedzieć o sobie ten amerykański gitarzysty i wokalista,
pochodzący z okolic Nowego Jorku. Dzięki studentowi z Polski, którego
spotkał w autokarze, przegadał z nim parę godzin, dał dwa kompakty,
które ten z kolei przekazał właściwej osobie, Chaz zagrał już drugą
trasę koncertową w naszym kraju. Przed jednym z występów była okazja by
zadać mu kilka pytań. Warto poznać jego sylwetkę i muzykę, bo pewnie
wkrótce znów do nas zawita z koncertami…
Jak zaczęła się twoja przygoda z bluesem?
– W 1991 roku usłyszałem jedną z płyt Buddy’ego Guy’a. Jeśli posłuchasz
mojej gry, znajdziesz w niej wiele pentatoniki… Dwie pierwsze płyty
jakie nagrałem zawierały instrumentalną muzykę. Byłem wtedy pod dużym
wpływem AC/DC, zwłaszcza płyty „Back in Black”. Wcześniej grałem na
gitarze akustycznej, słuchałem The Eagles, Fleetwood Mac, Jamesa
Taylora, rzecz tego typu. I kiedy trafiłem na „Back in Black” pochłonął
mnie ten album całkowicie. Zostałem też na krótko fanem muzyki metalowej
z lat osiemdziesiątych, ale kiedy na początku lat 90 posłuchałem
Buddy’ego Guy’a, powiedziałem sobie: „Oto droga, którą chcę pójść”.
Kiedy sięgam pamięcią wstecz, do pierwszej płyty jaką poznałem, a było
to „Rumors” Fleetwood Mac, mojego ulubionego zespołu wszechczasów, nie
wiedziałem wtedy, że oni grali kiedyś bluesa, ale mieli w sobie te
korzenie, za które ich polubiłem. Podobało mi się ich brzmienie. Wszyscy
ci wspaniali gitarzyści, którzy z nimi grali: Peter Green, Jeremy
Spencer, Lindsay Buckingham – bardzo niedoceniany muzyk…
A wracając do Buddy Guy’a. Kupiłem „Damn Right I’ve Got The Blues”,
następnie „Slippin’ In”. Potem odkryłem rzeczy, które nagrał dla
wytwórni Vanguard z zespołem Juniora Wellsa. Coś wspaniałego…
Znalazłem też płyty wydane przez słynną bluesową wytwórnią Chess.
Pierwszym utworem wokalnym, który nagrałem była jego wersja „Sweet
Little Angel”. Uwielbiam ten kawałek.
Kiedyś udało Wam się skrzyżować koncertowe drogi?
– Tak, w lipcu 2002 roku. Otwierałem koncert z okazji 67 urodzin
Mistrza. To było w Irlandii, w mieście Galway. Fantastyczne przeżycie
(śmiech). Potem przyszedł do mnie, powiedział, że bardzo podobał mu się
mój występ. Byłem w szoku. Później w miejscowej gazecie pewna agencja
menadżerska zamieściła taką reklamę: „Buddy Guy był pod wrażeniem
koncertu Chaza de Paolo”. Trzymam ją do dziś w domu. (śmiech).
Spotkałeś się na scenie z inną legendą – perkusistą Buddy’m Milesem.
– W 2006 roku zorganizowano w Nowym Jorku koncert w hołdzie Jimi
Hendrixowi. Zagraliśmy w składzie: Miles, Jose Feliciano oraz Harvey
Brooks – człowiek, który grał na basie z Bobem Dylanem i Milesem
Davisem. To był prawdopodobnie jeden z najwspanialszych wieczór w całym
moim życiu. To było coś niewiarygodnego.
Nowy Jork nie kojarzy się tak jednoznacznie z bluesem jak Chicago…
– Cóż… Chicago, Memphis, Austin w Texas. W Nowym Jorku gra się nieco
cięższą odmianę bluesa. Nazywam to „hardrockin’ blues fusion”. To
właśnie fuzja rocka i bluesa. Nie mam tu na myśli bluesrocka. Gram
tradycyjnego bluesa, ale moje solówki są bardzo rockowe. Jednak partie
wokalne, frazowanie – też wywodzą się z bluesa.
Roczna statystyka Twoich koncertów wypada naprawdę imponująco…
– Gram ich około 200, zdarza się i więcej. Swego czasu grałem nawet
250, ale kryzys ekonomiczny w USA dopadł też muzyków. Ale w sumie ten
fakt nawet pracuje na moją korzyść, bo teraz spędzam coraz więcej czasu
na trasach europejskich. Polska publiczność – podobnie zresztą jak
większości krajów Starego Kontynentu – jest bardzo otwarta na muzykę.
Czy polscy muzycy, którzy towarzyszą Ci na koncertach w naszym kraju
(basista Łukasz Gorczyca oraz perkusista Tomasz Dominik – przyp. red.)
próbują „zarazić” Cię rodzimym bluesem?
– Właściwie nie puszczają mi bluesowych kapel. W samochodzie najczęściej
słuchamy radia, a tam leci mnóstwo muzyki pop. I powiem Ci, że
natrafiłem na parę naprawdę ciekawych żeńskich głosów. Myślę, że gdyby
śpiewały po angielsku, miałyby szansę stać się wielkimi gwiazdami w USA,
takimi jak Britney Spears lub Beyonce.
To kwestia dobrej promocji…
– Czyż promocja to nie wszystko? (śmiech)
Nazwisko sugeruje, że posiadasz włoskie korzenie.
– Zgadza się. Trafiłeś jako pierwszy, bo wszyscy sądzą że jestem z
pochodzenia Brazylijczykiem albo Portugalczykiem. Moja matka jest
Irlandką, z domieszką francuskiej krwi, a mój ojciec to stuprocentowy
Włoch. Mama była bardzo ciekawą osobą, związaną z teatrami muzycznymi na
Broadwayu, była też świetnym pedagogiem. Jeden z braci również
występował w musicalach. Dzięki temu miałem okazję zobaczyć wiele
spektakli w latach 70, aktorów takich jak Yul Brynner, który zrobił na
mnie duże wrażenie. Dorastałem więc w artystycznym otoczeniu i ten fakt
miał istotny wpływ na to, że sam zacząłem tworzyć.
Robert Dłucik