CHAZ DE PAOLO (27.11.2009)

CHAZ DE PAOLO

Przypadkowe spotkania często mają znaczący wpływ na nasze życie. Może to śmiało powiedzieć o sobie ten amerykański gitarzysty i wokalista, pochodzący z okolic Nowego Jorku. Dzięki studentowi z Polski, którego spotkał w autokarze, przegadał z nim parę godzin, dał dwa kompakty, które ten z kolei przekazał właściwej osobie, Chaz zagrał już drugą trasę koncertową w naszym kraju. Przed jednym z występów była okazja by zadać mu kilka pytań. Warto poznać jego sylwetkę i muzykę, bo pewnie wkrótce znów do nas zawita z koncertami…



Jak zaczęła się twoja przygoda z bluesem?

– W 1991 roku usłyszałem jedną z płyt Buddy’ego Guy’a. Jeśli posłuchasz mojej gry, znajdziesz w niej wiele pentatoniki… Dwie pierwsze płyty jakie nagrałem zawierały instrumentalną muzykę. Byłem wtedy pod dużym wpływem AC/DC, zwłaszcza płyty „Back in Black”. Wcześniej grałem na gitarze akustycznej, słuchałem The Eagles, Fleetwood Mac, Jamesa Taylora, rzecz tego typu. I kiedy trafiłem na „Back in Black” pochłonął mnie ten album całkowicie. Zostałem też na krótko fanem muzyki metalowej z lat osiemdziesiątych, ale kiedy na początku lat 90 posłuchałem Buddy’ego Guy’a, powiedziałem sobie: „Oto droga, którą chcę pójść”. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, do pierwszej płyty jaką poznałem, a było to „Rumors” Fleetwood Mac, mojego ulubionego zespołu wszechczasów, nie wiedziałem wtedy, że oni grali kiedyś bluesa, ale mieli w sobie te korzenie, za które ich polubiłem. Podobało mi się ich brzmienie. Wszyscy ci wspaniali gitarzyści, którzy z nimi grali: Peter Green, Jeremy Spencer, Lindsay Buckingham – bardzo niedoceniany muzyk…
A wracając do Buddy Guy’a. Kupiłem „Damn Right I’ve Got The Blues”, następnie „Slippin’ In”. Potem odkryłem rzeczy, które nagrał dla wytwórni Vanguard z zespołem Juniora Wellsa. Coś wspaniałego… Znalazłem też płyty wydane przez słynną bluesową wytwórnią Chess. Pierwszym utworem wokalnym, który nagrałem była jego wersja „Sweet Little Angel”. Uwielbiam ten kawałek.


Kiedyś udało Wam się skrzyżować koncertowe drogi?

– Tak, w lipcu 2002 roku. Otwierałem koncert z okazji 67 urodzin Mistrza. To było w Irlandii, w mieście Galway. Fantastyczne przeżycie (śmiech). Potem przyszedł do mnie, powiedział, że bardzo podobał mu się mój występ. Byłem w szoku. Później w miejscowej gazecie pewna agencja menadżerska zamieściła taką reklamę: „Buddy Guy był pod wrażeniem koncertu Chaza de Paolo”. Trzymam ją do dziś w domu. (śmiech).


Spotkałeś się na scenie z inną legendą – perkusistą Buddy’m Milesem.

– W 2006 roku zorganizowano w Nowym Jorku koncert w hołdzie Jimi Hendrixowi. Zagraliśmy w składzie: Miles, Jose Feliciano oraz Harvey Brooks – człowiek, który grał na basie z Bobem Dylanem i Milesem Davisem. To był prawdopodobnie jeden z najwspanialszych wieczór w całym moim życiu. To było coś niewiarygodnego.


Nowy Jork nie kojarzy się tak jednoznacznie z bluesem jak Chicago…

– Cóż… Chicago, Memphis, Austin w Texas. W Nowym Jorku gra się nieco cięższą odmianę bluesa. Nazywam to „hardrockin’ blues fusion”. To właśnie fuzja rocka i bluesa. Nie mam tu na myśli bluesrocka. Gram tradycyjnego bluesa, ale moje solówki są bardzo rockowe. Jednak partie wokalne, frazowanie – też wywodzą się z bluesa.


Roczna statystyka Twoich koncertów wypada naprawdę imponująco…

– Gram ich około 200, zdarza się i więcej. Swego czasu grałem nawet 250, ale kryzys ekonomiczny w USA dopadł też muzyków. Ale w sumie ten fakt nawet pracuje na moją korzyść, bo teraz spędzam coraz więcej czasu na trasach europejskich. Polska publiczność – podobnie zresztą jak większości krajów Starego Kontynentu – jest bardzo otwarta na muzykę.


Czy polscy muzycy, którzy towarzyszą Ci na koncertach w naszym kraju (basista Łukasz Gorczyca oraz perkusista Tomasz Dominik – przyp. red.) próbują „zarazić” Cię rodzimym bluesem?

– Właściwie nie puszczają mi bluesowych kapel. W samochodzie najczęściej słuchamy radia, a tam leci mnóstwo muzyki pop. I powiem Ci, że natrafiłem na parę naprawdę ciekawych żeńskich głosów. Myślę, że gdyby śpiewały po angielsku, miałyby szansę stać się wielkimi gwiazdami w USA, takimi jak Britney Spears lub Beyonce.


To kwestia dobrej promocji…

– Czyż promocja to nie wszystko? (śmiech)


Nazwisko sugeruje, że posiadasz włoskie korzenie.

– Zgadza się. Trafiłeś jako pierwszy, bo wszyscy sądzą że jestem z pochodzenia Brazylijczykiem albo Portugalczykiem. Moja matka jest Irlandką, z domieszką francuskiej krwi, a mój ojciec to stuprocentowy Włoch. Mama była bardzo ciekawą osobą, związaną z teatrami muzycznymi na Broadwayu, była też świetnym pedagogiem. Jeden z braci również występował w musicalach. Dzięki temu miałem okazję zobaczyć wiele spektakli w latach 70, aktorów takich jak Yul Brynner, który zrobił na mnie duże wrażenie. Dorastałem więc w artystycznym otoczeniu i ten fakt miał istotny wpływ na to, że sam zacząłem tworzyć.


Robert Dłucik

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *