Vanilla Fudge, Jeff Beck, Rod Stewart, Ozzy Osbourne, Ted Nugent – to
tylko niektóre ikony muzyki rockowej, z którymi miał okazję pracować
Carmine Appice. Wraz z basistą Timem Bogertem założył zespół Cactus,
który również na stałe zapisał się w kanonie rocka. Właśnie z
reaktywowanym parę lat temu Cactusem ten wybitny perkusista przyjechał
niedawno do Polski. Po świetnie przyjętym koncercie w piekarskiej
„Andaluzji” muzyk – mimo ogromnego zmęczenia (facet ma już 67 lat na
karku, a bębni wciąż jak młody Bóg…) zgodził się na krótką rozmowę.
– Cactus zawsze czuł się na scenie jak ryba w wodzie, ale w latach
siedemdziesiątych nie ukazał się żaden koncertowy album zespołu z
prawdziwego zdarzenia…
– Cóż, „Ot’n’ Sweaty” był po części koncertowym albumem. A pełne zapisy
koncertów ukazały się dużo, dużo później. Nasze występy zarejestrowano w
latach siedemdziesiątych. Dlaczego wówczas się nie ukazały? Pojęcia nie
mam…
– Studyjną płytę „V” nagraliście po 34 latach przerwy od ukazania się
„Ot’n’sweaty”. To ryzykowne przedsięwzięcie w muzycznym biznesie…
– Przygotowanie tego albumu zajęło nam około pięciu lat. Powstało parę
kawałków, potem nasz gitarzysta Jim McCarty przyjechał do Nowego Jorku,
popracowaliśmy razem, również z Timem skomponowaliśmy kolejne utwory…
A później menadżer załatwił nam kontrakt z wytwórnią płytową, no i do
tego jeszcze pojawiła się propozycja zagrania na dużym festiwalu w
Szwecji. Wszystko zaczęło więc nabierać realnych kształtów. Warto było
wrócić na scenę i znów dać parę koncertów…
– Na „piątce” udało Wam się połączyć „stare” z „nowym”.
– Płyta ma w sobie trochę nowoczesnych „częstotliwości”, bo przecież
techniczne możliwości studia są dziś inne niż przed laty, ale
zachowaliśmy to co zawsze było ważne w muzyce Cactus, czyli ten
bluesrockowy sznyt.
– Dziś grasz zarówno w reaktywowanym Vanilla Fudge, jak i w Cactus.
Ale pod koniec lat sześćdziesiątych byłeś już chyba znudzony
psychodelicznym rockiem, który z powodzeniem wykonywaliście z VF…
– Tim i ja chcieliśmy grać ciężkiego rocka. Pierwotny plan zakładał, że w
składzie nowego zespołu znajdą się Jeff Beck i Rod Stewart. Ale Rod nie
chciał grać z Jeffem, a Jeff akurat uległ wypadkowi samochodowemu.
Zmieniliśmy więc koncepcję personalną.
– Podobnie jak w Vanilla Fudge, również w Cactus chętnie sięgaliście po covery.
– Tak, ale jednak nie tak często. Robiliśmy może jeden na płytę… (czasem jednak więcej – przyp.red.).
– W latach siedemdziesiątych nazywano Was „Amerykańskim Led Zeppelin”…
– Takie określenie nigdy nie padło z naszym i nie wykorzystywaliśmy go
by promować zespół. Tego porównania użył kiedyś magazyn „Cream”. Po
latach slogan znalazł się również na stronie internetowej, ale naprawdę
nigdy nie chcieliśmy się podpierać sławą Led Zeppelin.
– Stylistycznie mieliście jednak wiele wspólnego ze sobą…
– Owszem, ale trzeba cofnąć się do początku lat siedemdziesiątych, w
tamtym okresie wielu artystów grało w takim bluesrockowym stylu. Jimi
Hendrix, Cream, Led Zeppelin… my również wpisywaliśmy się w to, co
wówczas działo się na rockowej scenie. Led Zeppelin stał się tak wielkim
zespołem, że z czasem innym kapelom zaczęło być trochę ciasno w tym
gatunku…
– Jak się czujesz jako idol i wzór do naśladowania dla wielu początkujących adeptów perkusji?
– Cóż, od ponad czterech dekad organizuję różne kliniki i staram się
pomagać młodym perkusistom w doskonaleniu ich umiejętności. No i
zaszczepiać w nich bluesrockowego bakcyla niezależnie od tego jakiej
muzyki słuchają na co dzień i jaką wykonują…
– Kogo ze współczesnych perkusistów cenisz najbardziej?
– Trudno mi wskazać jedną konkretną postać. Jest sporo naprawdę dobrych…
– To niesamowite, że na koncerty Cactus wciąż przychodzi tylu młodych ludzi…
– Tak, przecież nasze kawałki powstały kiedy ich rodzice nawet jeszcze
nie myśleli o posiadaniu własnych dzieci (uśmiech). Zresztą blues i
klasyczny rock znów cieszy się dużą popularnością w Europie, szczególnie
widać to w Anglii.
Rozmawiał: Robert Dłucik
Foto: strona artysty