Parę miesięcy temu miałem okazję być na koncercie Paula Di Anno.
Zobaczyłem na scenie zmęczonego życiem i graniem faceta, który do końca
swoje kariery będzie już skazany na odgrywanie paru kawałków z dwóch
płyt Iron Maiden, na których zaśpiewał. Co innego Blaze Bayley, drugi z
eks-wokalistów słynnej brytyjskiej grupy. Ten – mimo wielu ciężkich
przejść – wprost kipi entuzjazmem do muzyki i występów. Po odejściu z
„Żelaznej Dziewicy” nagrał kilka naprawdę bardzo dobrych albumów.
Najnowszy nazywa się „Promise and Terror” i na nim właśnie skupiliśmy
się podczas rozmowy.
Rozmawiamy po piątym koncercie długiego brytyjskiego tournee. Jak przebiega trasa?
Dotychczas wszystko idzie świetnie. Mamy wprost niewiarygodne przyjęcie
na koncertach. Odbiór premierowych kawałków również jest znakomity.
Czuję niesamowite wsparcie ze strony fanów. Na koncerty przychodzi
więcej ludzi niż podczas poprzedniej trasy. Nie mogę już doczekać się
kolejnego przyjazdu do Polski. 6 czerwca zagramy w Warszawie na
festiwalu Metal Camp.
Ile utworów z „Promise and Terror” prezentujecie na żywo?
Na razie cztery: „Madness and Sorrow”, „Faceless”, „City of Bones” oraz
„Letting Go Of The World” ale na próbach ćwiczymy kolejne, które
zapewne wkrótce wskoczą do setlisty.
Czym jest dla Ciebie tytułowa „obietnica”, a co ukryłeś pod pojęciem „terror”?
Czasem marzy nam się pewien sposób na życie, które chcielibyśmy
prowadzić. Pragniemy na przykład zostać zawodowymi muzykami,
dziennikarzami muzycznymi, lekarzami… To obietnica, że jest jakieś inne
życie dla ciebie, że istnieje ścieżka, która do niego doprowadzi.
Zamiast zmuszać się by pójść do pracy, będziesz do niej chodził z
ogromną przyjemnością, bo znajdziesz zawód, który będzie ci sprawiał
frajdę. Oczywiście tylko niewielu osobom takie marzenia się spełnią. Na
tym polega obietnica… A terror? To rezygnacja z bezpieczeństwa, które
posiadasz, po to by swoje marzenia spełnić. Wszystko ma swoją cenę.
Kiedy zamarzyłem o tym, aby zostać wokalistą w kapeli i podróżować z nią
po świecie, musiałem rzucić stałą pracę, co wiązało się też z utratą
stałego zarobku. Musiałem przeprowadzić się, zostawić przyjaciół… To
właśnie terror: trzeba poświęcić dotychczasowe życie dla osiągnięcia
tego, o czym się marzyło. Na okładce płyty umieściliśmy postać na skale.
Ta skała jest takim bezpiecznym miejscem, dającym schronienie, nawet
jeśli wokół szaleje burza. A jeśli wgłębić się w album – utwór „Time To
Dare” jest takim momentem, w którym okładkowy bohater podejmuje decyzję,
by opuścić tę skałę i spróbować odnaleźć swoją drogę…
Praca nad płytą i obecna trasa koncertową to zapewne dla Ciebie forma terapii po ostatnich tragicznych przeżyciach…
Cóż, życie toczy się dalej. Jestem naprawdę szczęśliwy, że mogę robić
to, co naprawdę kocham. Mam silne wsparcie ze strony zespołu, przyjaciół
i rodziny, a także fanów, w tym również tych z Polski. Chciałbym
podziękować im za wiarę we mnie i w zespół, dzięki niej mogłem nagrać
album „Promise and Terror”. Polska ma szczególne miejsca w naszych
sercach, bo przecież tam zadebiutował skład zespołu Blaze Bayley. (tu
znów następuje długa seria podziękowań dla polskich fanów – przyp. red.)
Nie wiem czy się ze mną zgodzisz, ale na poziomie emocjonalnym
„Promise and Terror” przypomina „X-Factor”, który nagrałeś z Iron
Maiden.
Zdecydowanie. To również mroczna i osobista płyta. Jest podzielona jakby
na dwie części, a cztery ostatnie utwory tworzą pewną zwartą opowieść,
są dopasowane do siebie muzycznie i tekstowo. Owa historia jest osobistą
podróżą w głąb rzeczy, które wydarzyły się w moim życiu, uczucia, przez
które mną targały w ostatnim czasie… Wyszło to spontanicznie. Po
prostu pisaliśmy utwory. W końcu doszło do sytuacji, że mieliśmy trochę
nowych kawałków, do których niezbyt pasowały wcześniej napisane słowa.
Zacząłem więc szperać w notatkach zapisanych w moim dzienniku. W tym
zespole nie kalkulujemy, po prostu w środku czułem, że to co zaczyna się
rodzić jest dobre, więc podążyliśmy w tym kierunku.
Nie jestem wyjątkiem, wielu ludzi na tym świecie przeszło przez różne
tragedie, poszukiwało wtedy sensu życia. Starałem się po prostu być
szczery i na razie odbiór ze strony fanów jest naprawdę wspaniały.
Naprawdę warto było…
To trzeci kompakt wydany przez Twoją własną wytwórnię. Jako artyście pewnie niełatwo Ci jest łączyć biznes ze sztuką?
To
nie dla mnie. Serce mówi mi zawsze, że wszystko powinno być tańsze dla
fanów, a z drugiej strony trzeba też myśleć rozsądnie o interesach
zespołu. To bardzo trudne do pogodzenia, a poza tym ja nie siedzę za
bardzo w liczbach. Ale własna wytwórnia daje mi artystyczną wolność.
Wolność tworzenia na różne sposoby. Kiedy podpisuje się lukratywny
kontrakt z dużą wytwórnią płytową, zawsze napotyka się na różne
ograniczenia. Na przykład kiedyś nie mogłem koncertować tyle, ile bym
chciał. Chętnie objechałbym z koncertami każde miasto w Polsce,
wystarczy żeby miało odpowiednie miejsce i sprzęt do zorganizowania
takiego występu. Nie musi to być „Spodek”, albo jemu podobne miejsca.
Pojedziemy tam, gdzie są nasi fani. Wtedy nie musieliby oni wydawać 35
euro na bilet na koncert i jeszcze dopłacać dodatkowych pieniędzy za
przejazd pociągiem, albo za benzynę i potem jeszcze martwić się o wolne
miejsce pod halą, w którym można zaparkować samochód.
Kiedy miałem kontrakt z wytwórnią, ludzi tam pracujących nie obchodziły
takie kwestie. Wytwórnie nie szanują fanów muzyki, traktują ich jak
stado krów, albo owiec, ale na pewno nie jak ludzi. Mnie z kolei nie
interesuje bycie wokalistą w zespole, który nie gra tras koncertowych,
który nie spotyka się ze swoimi fanami. Śpiewanie to moje życie,
uwielbiam to robić i nie dbam jeśli ktoś z firmy płytowej mówi: „To nie
jest dobre miejsce dla was. Dobre zespoły tam nie występują”. Mam to
gdzieś… Mnie interesuje to, czy fani mogą mnie zobaczyć na żywo. Niech
mi więc ktoś nie wmawia co jest ważne dla mnie i dla moich fanów. Nie
obchodzą mnie opinie ludzi z wytwórni. Oni tak naprawdę nie mają pojęcia
o muzyce, nigdy nie napisali żadnego kawałka, a próbowali ingerować w
poszczególne utwory, mówiąc, że nie są wystarczająco dobre.. Tak właśnie
wygląda sytuacja, kiedy masz podpisany duży kontrakt.
Teraz mamy świetnego menadżera, możemy rozmawiać z promotorami w różnych
krajach i załatwiać występy, cały zespół uczestniczy w procesie wydania
płyty, fani mogą bez problemu kupić nasze kompakty na koncertach.
Wcześniej wytwórnia nie pozwalała mi sprzedawać moich płyt w ten sposób,
tłumaczyli to faktem, że to niekorzystne wpłynie na miejsce w
rankingach. Odpowiadałem: „Pierdolę to. Jesteśmy zespołem metalowym, a
nie popowym i nie interesują nas żadne listy przebojów”. Nie obchodzi
mnie to, że nie jestem numerem 1 na liście, ale bardzo zależy mi na tym,
by fani, którzy chcą posłuchać mojego dzieła mieli ku temu okazję. Tak
więc współpraca z wytwórniami to był totalny koszmar (w oryginalne:
„absolutely fuckin’ bizarre” – przyp. red.) Uwielbiam działalność na
własny rachunek, mimo że oznacza to dla mnie ogromną pracę do wykonania.
Warto to robić, bo możemy teraz zagrać w większej ilości miejsc,
dotrzeć do większej ilości ludzi (w tym miejscu znów następuje seria
pochwał dla polskich fanów za wsparcie i wiarę w zespół – przyp. red.)
Jak obecnie wyglądają Twoje relacje z muzykami Iron Maiden?
Wciąż utrzymuję kontakt ze Stevem (Harrisem, basistą i liderem grupy –
przyp. red.) oraz resztą chłopaków. Jest nawet taka opcja, by nasz
następny album nagrać w studiu Steve’a.
Miło słyszeć, że jesteście w dobrych stosunkach, nie wszyscy eks-wokaliści Iron Maiden mogą to o sobie powiedzieć…
Śpiewanie w tym zespole było dla mnie spełnieniem marzeń, wielkim
okresem w moim życiu. Jeśli dołącza się do takiego zespołu jak Maiden,
czy Kiss, to bez względu na to co się później stanie i tak już na zawsze
będą cię postrzegać jako członka tych grup. Zdawałem sobie z tego
sprawę zanim zacząłem śpiewać z Iron Maiden. Okres tuż po odejściu z
grupy był dla mnie okropny. Ale teraz jestem dumny z faktu, że byłem
członkiem tej grupy. To dla mnie największy zespół w historii heavy
metalu. Nikt nie dokonał tego, co oni… Nikt nie utrzymał się na takim
poziomie muzycznym przez tyle lat… Dla mnie, bycie częścią tej
historii oznacza coś szczególnego. Zyskałem wtedy wielu fanów. A z
muzykami Iron Maiden wciąż się kumpluję. Co ciekawe: podczas trasy
„Promise and Terror” spotykamy więcej fanów Maiden, którzy przychodzą
zobaczyć, co teraz porabia Blaze Bayley. A przecież to już ponad
dziesięć lat odkąd opuściłem grupę…
Które spośród utworów Iron Maiden grasz teraz na swoich koncertach?
To zależy. W miejscach, które często odwiedzamy z koncertami i ludzie
znają materiał zespołu Blaze Bayley, skupiamy się na naszych własnych
kawałkach. Nieco inaczej wygląda to tam, gdzie gramy rzadziej i
publiczność nie jest tak osłuchana z naszymi utworami. Podczas
angielskiego tournee wykonujemy tylko dwa utwory Maiden, one często się
zmieniają, na przykład ostatnio zagraliśmy „Lord of the Flies” i „The
Clansman”. Czasem „Futureal” zastępuje pierwszy z nich. A jutro
zamierzamy sięgnąć po „Man On The Edge” zamiast „Futureal”…
Tournee promujące „Promise and Terror” doczeka się również koncertowej dokumentacji, tak jak jego poprzednik?
Jest taki plan, ale dopiero w drugiej części trasy, kiedy włączymy
więcej nowych utworów do setlisty. Pod koniec roku zamierzamy nagrać
album koncertowy „Promise and Terror Live”, dorzucimy też do niego film w
stylu „making of” i klip. Utwory, które nagraliśmy w studiu nabierają
zupełnie nowych barw, większej mocy, gdy wykonujemy je na koncertach dla
naszych fanów. Dlatego warto dokumentować te występy… (Blaze znowu
wspomina, że nie może doczekać się już wizyty w Polsce i po raz kolejny
dziękuje polskim fanom – przyp. red.).
Rozmawiał: Robert Dłucik
zdjęcie: myspace Blaze’a Bayley’a