Współpracował z New Model Army. Popularność zdobył w latach 90
tych z formacją The Almighty, z którą wydał siedem albumów. Ta kapela
akurat do Polski nigdy nie dotarła z koncertami, co innego odrodzone
Thin Lizzy, w którym legendarnego Phila Lynotta zastąpił właśnie bohater
poniższego wywiadu – Ricky Warwick. Wkrótce ukaże się debiutancka płyta
zespołu Black Star Riders, w którym gra aż czterech muzyków z
koncertowego wcielenia Thin Lizzy, co słychać bardzo dobrze od
pierwszych taktów singla „Bound For Glory”, promującego album „All Hell
Breaks Loose”. O szczegółach opowie już sam Ricky…
– Jesteś doświadczonym muzykiem, ale czy wciąż odczuwasz ten dreszcz emocji, czekając na premierę nowego krążka?
– Tak, to wszystko jest absolutnie ekscytujące. Jestem bardzo dumny z
materiału, który zrobiliśmy jako Black Star Riders. Nie powiedziałbym,
że zaczynamy od początku, bo przecież wiadomo, że ten album mógłby
nagrać Thin Lizzy, większość chłopaków jest teraz w składzie kapeli. Nie
mogę doczekać się momentu, w którym płyta trafi do sklepów…
– Można traktować Black Star Riders jako kolejną rockową supergrupę pokroju Black Country Communion, bądź Chickenfoot?
– Nie sądzę, bo tak jak wspomniałem, czwórka spośród nas grała razem
przez ponad dwa i pół roku w Thin Lizzy. Scott (Gorham –przyp.red.)
działał w Thin Lizzy znacznie, znacznie dłużej. Jasne, gra z nami
obecnie Jimmy De Grasso, a więc gość z bogatą i wspaniałą przeszłością,
który współpracował z wieloma wykonawcami, ale nie nazwałbym Black Star
Riders supergrupą, ponieważ nie przyszliśmy z różnych formacji, by
stworzyć jedną, konkretną płytę.
– Tytuł wybranego na pierwszy singiel kawałka „Bound For Glory” nie pozostawia słuchaczom złudzeń, że sukces jest Wam pisany…
– Wybraliśmy właśnie ten kawałek, ponieważ jest bardzo optymistyczny, ma
pozytywny przekaz. Sądzę, że to naprawdę reprezentatywny utwór z
naszego albumu. Uważaliśmy, że będzie najlepszy do wypuszczenia „na
pierwszy ogień”.
– Brzmi on jak żywcem wyjęty z klasycznej płyty Thin Lizzy.
– Tak, bo Thin Lizzy to po prostu część nas, coś jak kod DNA. Staraliśmy
się uchwycić ducha tamtego zespołu, tamtą pasję, ale zarazem dodać od
siebie również trochę nowoczesnych brzmień. Thin Lizzy był moim ulubiony
zespołem, kiedy byłem dzieciakiem, wciąż jest i zawsze będzie.
– Black Star Riders to bardzo chwytliwa nazwa dla zespołu…
– Dzięki (śmiech). Padały wcześniej różne sugestie i propozycje, ale
żadna z nich nam nie pasowała. Wszyscy w kapeli uwielbiamy oglądać
westerny i w jednym z nich, konkretnie w „Tombstone”, pojawiał się gang
zabijaków o nazwie Black Star. Działalność gangu nam się nie spodobała,
ale ta nazwa została mi w głowie i nie dawała spokoju. Myślę, że pasuje
ona do muzyki jaką tworzymy, ma w sobie zarazem coś z Dzikiego Zachodu,
poza tym każda kapela ma w sobie coś z gangu… Podsunąłem ten pomysł
kolegom, spodobał im się i tak zostało.
–
Zdradź proszę trochę kulisy powstawania utworów na płytę. Pisaliście
nowe kawałki w trasie, czy też może są te efekty różnych jam sessions?
– Niemal wszystkie utwory narodziły się podczas tras koncertowych z Thin
Lizzy. Damon Johnson i ja wykorzystywaliśmy wolne chwile w garderobie,
busie, czy hotelu i pracowaliśmy wspólnie nad różnymi pomysłami, gotowe
rzeczy przynosiliśmy Scottowi, który dodawał do nich swoje gitarowe
riffy.
– Który kawałek ukończyliście jako pierwszy?
– „Someday Salvation”. Z tym, że on jest jednym z wyjątków, bo nie
powstał w trasie, lecz w moim domu w Los Angeles. Damon przyjechał na
parę dni, popracowaliśmy nad pomysłami. Podczas tej sesji napisaliśmy
również „Bound For Glory”. Naprawdę szybko się z nimi uporaliśmy.
– „Kingdom of The Lost” to energetyczny, folkowy numer. Dała o sobie znać Twoja irlandzka dusza…
– Zawsze uwielbiałem celtycką muzykę, ta kultura miała i ma na mnie
wpływ. Również w muzyce Thin Lizzy ten celtycki duch był obecny. Chcemy
go podtrzymać, bo wszyscy w zespole kochamy ten feeling jaki niesie
tradycyjna celtycka twórczość. Damon miał świetny gitarowy riff, ja
wymyśliłem następny i zebraliśmy te nasze pomysły do kupy. Marzył nam
się fajny kawałek z mocnym refrenem.
– Myślę, że będzie to koncertowy killer.
– Zdecydowanie, czekam z niecierpliwością na granie tego kawałka na
żywo. Myślę, że publiczność zaśpiewa z nami tekst i będzie świetnie się
przy nim bawić.
– Tekst „Hey Judas” może wydawać się nieco kontrowersyjny…
– Damon i ja napisaliśmy ten kawałek w Norymberdze, za kulisami, w
garderobie podczas koncertu z Judas Priest, ale to po prostu zbieg
okoliczności. A ponieważ lubię utwór Beatlesów „Hey Jude”, stąd właśnie,
z takiej „zbitki” wziął się tytuł. Natomiast tekst został zainspirowany
sytuacją w mojej rodzinie, sprawy nie układają się obecnie zbyt dobrze.
Złe wybory, zranione uczucia… Wszyscy wiemy, że ten ktoś postępuje
niewłaściwie, ale jesteśmy rodziną, wciąż cię kochamy, wspieramy i
wierzymy, że pewnego dnia wszystko wróci na właściwe tory. O tym mówi ta
piosenka.
– Będziecie sięgać po klasyczny repertuar Thin Lizzy podczas koncertów Black Star Riders?
– Zdecydowanie tak. Wiem, że publiczność tego od nas oczekuje i zagramy
te wspaniałe, klasyczne kawałki. W setliście znajdą się więc zarówno
utwory Black Star Riders, jak i Thin Lizzy. Prawdopodobnie przygotujemy
wszystkie kompozycje z „All Hell Breaks Loose”, ich dobór na konkretny
będzie się zmieniał, ale myślę, że wszystkie sprawdzą się na żywo.
– Co słychać obecnie w obozie The Almighty?
– W tym roku przypada 25 rocznica założenia zespołu, Universal który
posiada prawa do naszych albumów zamierza opublikować ich zremasterowane
wznowienia. Być może powstaną też nowe kawałki, które dodamy jako
bonusy. Rozmawiałem już o tym z chłopakami. Nie sądzę jednak, żebyśmy
zagrali jakieś koncerty, ale premierowych nagrań można się spodziewać.
– Czyli w 2013 będziesz wyjątkowo zajętym facetem…
– Tak, ale nie wyobrażam sobie innego sposobu na życie. To prawdziwe
błogosławieństwo, że mogę być muzykiem. Jestem naprawdę szczęśliwy z
tego powodu.
Rozmawiał: Robert Dłucik