Clive Nolan: Adam? Wybacz, że dzwonię nieco później (dokładnie dziesięć
minut – przyp. AP), ale jest ku temu powód – właśnie ukończyliśmy nasz
najnowszy album!
No proszę! Clive, sam rozpocząłeś najbardziej interesujący nas
temat. Zanim dowiemy się, dlaczego „The Seventh Degree of Seperation”
będzie najlepszym albumem w historii Areny, wytłumacz nam jedną rzecz:
sześć lat czekania.
Myślę, że zespół potrzebował porządnej przerwy po trasie promującej
album”Pepper’s Ghost”, zwłaszcza ja i Mick (Pointer). Pracowaliśmy nad
Areną bez przerwy przez niemal dziesięć lat, musieliśmy się z niej na
jakiś czas wycofać. Ja miałem kilka innych rzeczy do zrobienia, na
przykład musical „She”. Nie chcieliśmy też, żeby Arena stała się czymś,
czego w końcu nie potrafilibyśmy ciągnąć dalej, dlatego powiedzieliśmy
sobie: „Hej, czas na odpoczynek!”.
Porównując czas, jaki musieliśmy czekać na Wasz album do
piętnastu lat w przypadku Gunsowego „Chinese Democracy”, to wciąż nie
tak długo. Przejdźmy zatem do sedna – czy możemy oczekiwać jakichkolwiek
zmian w brzmieniu Areny?
Rzecz wiadoma, mamy w końcu nowego wokalistę, którego głos –
przynajmniej moim zdaniem – jest absolutnie fantastyczny. Nagranie
wokali do nowych utworów poszło jak z płatka (na co nie narzekam). Na
basie zagrał z nami znowu John Jowitt. Świeże postacie wnoszą do tego
albumu pewien stopień świeżości, lecz nie obawiaj się – całość brzmi
wciąż całkiem „arenowo”. Ma bardzo ciężkie momenty, czasami robi się też
dosyć mrocznie, jak zawsze w naszej muzyce, choć może na nieco większą
skalę niż poprzednio. Najciekawsza wydaje się jego budowa. Jest to
concept album, więc starałem się stworzyć z niego jedną wielką,
intensywną podróż. Trwa pięćdziesiąt pięć minut, choć jest podzielona na
czternaście części. Utwory nie są zbyt długie, chyba tylko jeden ma coś
koło ośmiu minut, ale ciężko słucha się ich osobno. Dlatego budowę „The
Seventh Degree of Separation” porównałbym do „The Visitor”. Chyba.
Co ucieszy wielu fanów! Powiedziałeś „concept album”, więc należy coś opowiedzieć o samej historii.
Nie nazwałbym tego „historią”, prędzej „sytuacją”! Najłatwiejszym
sposobem opisania tego konceptu są słowa, których używamy do promocji:
„Opis ostatniej godziny życia na ziemi i pierwszej po jego zakończeniu”.
Razem z Mickiem przez ostatnie kilka lat doświadczyliśmy prawdziwych
strat – jego rodzice umarli, ja pożegnałem się ze swoim ojcem.
Obserwowanie gasnącego człowieka, domyślanie się, co dzieje się w jego
umyśle podczas tych ostatnich chwil stało się wyjątkowo poruszającym
doświadczeniem. Wszystkie te myśli, cały ból przeniosłem na muzykę. Już w
przeszłości myślałem o podobnej sytuacji, ale przez to, co przeszedłem,
całość nabrała bardzo szczerych barw.
Będzie to chyba pierwszy tak osobisty album Areny.
Wszystkie albumy są dla mnie osobiste, ale owszem, żaden nie był
tworzony pod takim naciskiem własnych doświadczeń. Choć ja nigdy nie
staram się tworzyć osobistych tekstów. Nawet jeżeli są oparte na moim
życiu, nadaję im bardziej uniwersalne rysy, mniej więcej tak, żeby każdy
mógł z nich wyciągnąć coś dla siebie.
Ciekawie wypada okładka „The Seventh Degree of Separation”.
Gdybyś pokazał mi ją i nie powiedział, że to właśnie nowy album Areny,
postawiłbym na piąte wydawnictwo Toola! Naprawdę mroczny obraz.
To kolejny z aspektów odkrywania Areny na nowo. Chcieliśmy zrobić coś
świeżego, czego nikt by się nie spodziewał. Szczerze, sama okładka to
zaledwie wierzchołek góry lodowej. Sam zobaczysz, że w środku książeczki
znajduje się o wiele więcej fantastycznych obrazów. Wszystkie utrzymane
są w podobnej atmosferze, ale ja sam po prostu tę atmosferę uwielbiam!
Wydaje mi się, że pasuje idealnie, jest utrzymana w takim samym smaku
jak muzyka. A to chyba najistotniejsze, czyż nie? Zabawne, że
wspomniałeś o Toolu, ponieważ elementy ich twórczości da się zauważyć na
naszym nowym albumie: w jednym utworze, jak i całej produkcji.

Już
chciałbym tego albumu posłuchać! Clive, wspomniałeś na początku, że
zespół ma nowego wokalistę. Nazywa się Paul Manzi, miałem okazję
podglądnąć jego wokalne wyczyny na Youtube i, choć zawsze zostanę
wielkim fanem Roba Sowdena (poprzedniego śpiewaka Areny – przyp. red.),
byłem pozytywnie nim zaskoczony. Jak doszło do Waszego spotkania?
Kilka lat temu poszedłem na jego koncert. Pomyślałem wtedy: „Taa, niezły
ma ten głos” (śmiech). Paul nagrał kilka kawałków z Oliverem Wakemanem i
to właściwie jego cała działalność w tak zwanym rocku progresywnym. To
właśnie mi się podobało – nie był wcześniej związany z tą muzyką,
poruszał się poza nią. W zeszłym roku poprosiłem go, aby wziął udział w
moim następnym musicalu. Dał mi płytkę z kilkoma utworami, które
zaśpiewał, tak dla pokazania swoich umiejętności, ja puściłem ją
Mickowi, wtedy właśnie Paul utkwił nam w pamięci. Gdy Rob zdecydował się
opuścić szeregi Areny, zadziałaliśmy automatycznie – już dwa dni
później mieliśmy na pokładzie nowego wokalistę. I nie żałujemy tego.
Ja z kolei byłem bardzo zasmucony informacją o odejściu Roba. Jaka była przyczyna Waszego rozstania?
Myślę, że to bardzo proste. Kierunek, który zamierzaliśmy obrać, nie do
końca odpowiadał Robowi. To zawsze był pewien problem – on gustuje w
nieco innej muzyce, pociągają go kierunki, jakich nigdy nie zbadał z
nami. Mając żonę i dwójkę dzieci, zdecydował, że najlepszym rozwiązaniem
będzie odejście z zespołu i rozpoczęcie czegoś nowego.
A powrót Johna Jowitta na stanowisko basisty, czy ponowna
współpraca z kimś, kto już z Wami nagrywał, była po prostu
najłatwiejszym rozwiązaniem?
Jak zapewne wiesz, John pracował z nami w naszych chyba najlepszych
czasach, grał na albumie „The Visitor”. Rzeczywiście, zna się na rzeczy,
wie, czego potrzeba w naszej muzyce i zaproszenie go do z powrotem do
zespołu nie związane było z żadnym ryzykiem. Dlatego pomyśleliśmy:
„Czemu nie?”.
Clive, rozmawiałem niedawno ze Stevenem Wilsonem z Porcupine
Tree i facet po prostu oszalał na punkcie formatu Blu-Ray. Twój zespół
nigdy nie bawił się w takie rzeczy, a ja zawsze byłem ciekaw, czy Arena w
ogóle wie, jak doskonale brzmi przestrzennie miksowana muzyka. Czy jest
zainteresowana takim rzeczami.
Muzyka wielokanałowa? Wydaje mi się, że robiliśmy to na naszych koncertowych DVD!
To trochę inna para kaloszy. Mam na myśli albumy studyjne.
Wiesz co? Nie mam ani jednej takiej płyty we własnej kolekcji, chyba
dlatego jakoś nigdy o tym nie myślałem. Dlatego niee, nie sądzę, abyśmy
weszli do tej rzeki.
Powrót Areny, nowy album – to oznacza także powrót do
koncertowania. Cóż ciekawego szykujecie na nadchodzące występy? Zdradź
chociaż część setlisty!
To zabawne, widzisz, bo kolejnym powodem, dla którego spóźniłem się z
telefonem, była dyskusja z Mickiem na temat setlisty. Mamy na koncie dwa
wydawnictwa DVD, a na tej trasie, jeżeli nie wiesz, nagrywamy kolejne.
Głównym założeniem jest stworzenie porywającej setlisty przy
jednoczesnym uniknięciu zbyt wielu powtórzeń i okazuje się, że dosyć
ciężko jest zachować w tym wszystkim odpowiedni balans. Mamy z pewnością
jedną, ogromną przewagę – Paula. Zagranie ponownie kilku piosenek z
poprzednich DVD nie powinno być zatem czymś złym. Fani są na pewno
ciekawi, jak wypadną one w nowym wykonaniu. Zagramy z pewnością połowę
nowego albumu. Kiedyś wykonywaliśmy nasze albumy, będące przecież jedną
historią, w całości, dopiero po nich przechodziliśmy do tak zwanego
„best of the rest”. Tym razem zrobimy inaczej. Zespół miał bardzo długą
przerwę, dlatego myślimy, że należy ludziom przypomnieć, czym tak
naprawdę jest Arena. OK, sekundka. (liczy na głos) Siedem utworów z „The
Seventh Degree of Separation”, to chyba uczciwa liczba. Później co
nieco z każdego albumu, jaki nagraliśmy. Nie chcemy, aby ktokolwiek
poczuł się zawiedziony brakiem swojej ulubionej płytki. Ja na przykład
zawsze powtarzałem, że powinniśmy wywalić „Solomon”, a i tak zawsze
kończymy grając go na każdym koncercie. Na pewno wyciągniemy kilka
kompozycji, których na żywo nie było nigdy lub były tak dawno temu, że
nikt nie pamięta (śmiech), na przykład prastare „Valley of the Kings”
czy „The Eyes of Lara Moon”, wymieszamy to z czymś bardziej oczywistym,
jak „A Crack in the Ice”, otrzymując w wyniku naprawdę ekscytujący set.
DVD nagrywane będzie w katowickim Teatrze Śląskim. Jak i ostatnie. I kilka DVD Pendragon. Dlaczego ZAWSZE tam?
Wynika to z naszej współpracy z Metal Mind, który robi tam wszystkie
swoje nagrania koncertowe. Rozpracowali to miejsce na części pierwsze,
doskonale wiedzą, jak wykorzystać jego zalety, jak stworzyć idealną
atmosferę i nagrać wszystko na bardzo przyzwoitym poziomie. Teatr Śląski
to naprawdę świetne miejsce. Owszem, za każdym razem próbujemy ich
przekonać, żeby nagrać DVD gdzieś indziej, ale oni uparcie uważają (i
koniec końców przekonują nas), że to najlepsze ze wszystkich możliwych w
Polsce miejsc. Mnie nie przeszkadza, że nagrywamy zawsze tam!
Chciałbym teraz trochę z Tobą powspominać. Na początek cofnijmy
się w czasie do roku 1995. To właśnie wtedy Arena nagrała swój
debiutancki album „Songs From the Lion’s Cage”, uważany przez wielu za
rzecz kultową. Jak dzisiaj zapatrujesz się na to wydawnictwo, wciąż
napawa Cię dumą?
Zawsze inaczej patrzysz na swoje własne dzieła. Tak, wciąż uważam, że to
dobra rzecz. Pamiętam nagrywanie „Songs From the Lion’s Cage”: nieudane
próby nadania tym utworom odpowiedniego brzmienia, chwile napięcia,
wielokrotne zaczynanie od zupełnego początku – cały dramat z tym
związany. Bez przerwy uważaliśmy, że coś jest w tych kawałkach, dla
czego warto było tak walczyć. Ludzie przychodzili do studia, słuchali
materiału, kiwali głowami i zachęcali nas do dalszej roboty (śmiech). W
pewien dziwny sposób świętowaliśmy nagrywanie naszego debiutu.
Ja osobiście uwielbiam trylogię „Contagion”, „Contagious”,
„Contagium”. Uwielbiam, ale nigdy nie potrafiłem zrozumieć stojącego za
nimi konceptu. Zechciałbyś go streścić?
Jasne. „Contagion” zaczęło jako krótkie opowiadanie, które napisałem.
Zaczyna się od gościa, który w jakiś przedziwny sposób przewiduje, że na
świecie pojawi się morderczy wirus, który wybije w pień większość
cywilizacji. Dosłownie widzi go we własnej głowie. Dlatego idzie do
telewizji i zaczyna ostrzegać ludzi. Jest jednak rzecz, o której nie wie
– wirus nie ma formy materialnej, jest niemalże samą myślą, sugestią,
którą rozprowadzać zaczyna on sam, zupełnie nieświadomie, że to o tym
ostrzegały go wizje. Następnie przeskakujemy do wyniszczonego świata z
otępiałymi ludźmi żyjącymi w bardzo pierwotny, plemienny sposób. Ścigają
oni małą dziewczynkę (stąd tytuł „Witch Hunt”), która z jakiegoś powodu
„nie pasuje” do reszty. Ratuje ją ten sam facet. Szuka odkupienia,
zrozumiał bowiem, że za zniszczenie planety odpowiada tylko i wyłącznie
on. Okazuje się, że jedynym ratunkiem jest ta mała dziewczynka, w jej
głowie znajduje się mentalne antidotum na niematerialną epidemię. W
zakończeniu oddaje za nią życie i odkupuje własne czyny („Ascension”). O
to mniej więcej chodzi. Trochę jak „Harry Potter”, co?
(śmiech) No to ja z tego wiedziałem tylko tyle, że pod koniec
bohater umiera. No dobrze, a teraz album „Immortal?” z 2000 roku. Na nim
właśnie znajduje się utwór, który wielu fanów postrzega jako Wasz opus
magnum – „Moviedrome”. Słyszałem opinie, że nigdy nie nagracie czegoś
lepszego…
Myślę, że opinia na temat „Moviedrome” spowodowana jest tylko i
wyłącznie długością tego utworu. Dyskutowaliśmy właśnie, czy grać go na
najbliższych koncertach. Wiesz, decydujesz się na „Moviedrome” i masz o
dwadzieścia minut mniej na inne kawałki. Uznaliśmy w końcu, że
zrezygnujemy z tego olbrzyma na rzecz bardziej intrygującej mieszanki.
Czy go lubię? Oczywiście! Jestem z niego bardzo dumny, nie uważam, że
jest za długi. Mówi dokładnie tyle, ile powinien powiedzieć bez
popadania w zbędne dłużyzny. Moim zdaniem to właśnie największy problem
tego całego progresywnego rocka – utwory są długie tylko po to, żeby być
długimi. Przerost formy na treścią.

Ja wolę „Solomon” niż „Moviedrome”!
No widzisz, więc masz szczęście, bo ten kawałek na pewno zagramy!
(śmiech) Ale dokładnie ten sam problem mieliśmy z twoim ulubionym
utworem – to niemal kwadrans wyciągnięty z setlisty. Łatwo powiedzieć:
„Tak, zagrajmy „Solomon””, ale każdy kolejny gigant z naszego dorobku
przeszkadza nam w stworzeniu urozmaiconej, świeżej listy utworów, którą
powinniśmy mieć po tak długiej przerwie. Wiesz, skoro jesteśmy przy
temacie: w zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze nasza strona była (w
prawdziwym znaczeniu tego słowa) aktywna, zrobiliśmy głosowanie na
„utwór, który chciałbyś zobaczyć na żywo”. Jeżeli dobrze pamiętam,
najwięcej głosów zebrały „Moviedrome”, „The Butterfly Man” i „The
Hanging Tree”. Widać od razu, że fani najbardziej lubią te „duże
piosenki”. To chyba zły znak dla naszego nowego albumu, który złożony
jest raczej z krótkich kawałków, ale – jak mówiłem – łączą się one ze
sobą. Lepiej chyba będzie zapowiadać „The Seventh Degree of Separation”
jako jeden, 55-minutowy utwór! (śmiech)
„Contagion” również złożone było z kilkunastu krótkich, ale
świetnych i połączonych ze sobą piosenek, a to mój ulubiony album Areny.
Zawsze powtarzam – rób, co masz zrobić, powiedz dokładnie tyle, ile
chcesz powiedzieć. Nie popadaj w dłużyzny, pisanie muzyki wymaga
skupienia.
Skoro jesteśmy przy Twojej opinii, zawsze zastanawiałem się, z którego albumu Areny Clive Nolan jest najbardziej dumny.
Ale nie licząc najnowszego? (śmiech)
Właśnie tak.
Taaak, dobre pytanie. Bardzo lubię „Pepper’s Ghost”, coś siedzi w tych
kawałkach, ale najmocniej kocham nasz ostatni concept album, czyli
„Contagion”. To też twój ulubiony, nie? Spodoba ci się „The Seventh
Degree of Separation”!
Też tak pomyślałem, gdy zobaczyłem, że będzie miał trzynaście
utworów. A teraz na odwrót – którą płytkę Clive Nolan wspomina
najgorzej?
Myślę, że naszym najmniej udanym albumem jest „Pride” z 1996 roku. Na
pewno najgorzej przyjętym. Mam nawet własne wytłumaczenie! Z całym
szacunkiem dla odpowiedniego za to artysty, ale wina leży w… okładce,
która po prostu nie prezentuje się dobrze. I wiem, że wielu ludzi zwraca
na to uwagę. Z samymi piosenkami nie jest przecież źle, są porównywalne
do tych z „Songs From the Lion’s Cage”. Tylko ta okładka… Gdybym mógł
zmienić jedną rzecz w naszej twórczości, zmieniłbym tę okładkę.
(śmiech)
Clive, gawędzimy już pół godziny, więc nie chciałbym przesadzać.
Dzięki za przemiłą rozmowę, wierzę, że stanie się podstawą dla dobrego
tekstu…
A ja, że ten tekst przypomni ludziom o Arenie, przydałaby się nam publiczność na koncertach!
Z pewnością zobaczysz mnie we Wrocławiu.
Możemy napić się razem piwa.
Trzymam za słowo!
PS: Clive, I really do 😉
Rozmawiał Adam Piechota