ALBION, jeden z zespołów, które w latach dziewięćdziesiątych tworzyły podwaliny pod polską scenę progresywną odrodził się niczym feniks z popiołów! Na rynku jest już nowa, znakomita płyta a 22.09.2018 grupa zagrała niezwykle udany i entuzjastycznie przyjęty koncert powrotny. Na kilka pytań w bardzo spontanicznym wywiadzie odpowiedział nam Jerzy Antczak, sprawca tego całego zamieszania… 🙂
Pierwszy koncert w niemal oryginalnym składzie, po
dwudziestoletniej przerwie, już za nami. Powiedz były emocje? Bałeś się
tego z jakim odbiorem spotka się ten powrót?
Pewnie że były emocje. Ale nie strach. Raczej stres – czy wszystko się
uda, czy podołamy, czy będziemy w stanie zagrać te same nuty co
dwadzieścia kilka lat temu. No i przede wszystkim pewna obawa czy ktoś
przyjdzie na koncert. Nie było nas wiele lat, a dziś świat tak
przyspieszył, że jak znikasz na „5 minut” to mało kto o tobie pamięta.
Powiedz jak to się stało, że w Albion jest znów Paweł Konieczny no i Anna Batko?
Hm… Aby opowiedzieć o powrocie do zespołu Anny Batko trzeba by najpierw
wspomnieć o tym, że ona odeszła. A to wymaga wyjaśnienia, jako że z
odejściem Ani związanych jest kilka wersji tej samej opowieści i każda
następna, którą usłyszałem ma niewiele wspólnego z prawdą. Tak to chyba
już jest, że ludzie sami sobie wolą dopowiadać różnego rodzaju wątki,
wietrzyć afery, doszukiwać się faktów, które nigdy nie miały miejsca.
Ale do rzeczy… Po nagraniu pierwszej płyty chcieliśmy sięgnąć po coś
więcej. Album cieszył się powodzeniem, dostawaliśmy propozycje
koncertowe, ale w ślad za tym nie szły pieniądze.
Tak się złożyło, że wydanie „czerwonego” krążka to był czas, w którym
kończyliśmy studia i – jak każdy w tym okresie swojego życia –
zaczęliśmy myśleć o swojej przyszłości. Przejść z graniem na
zawodowstwo, a może powiesić gitarę na ścianie i podjąć etat? Prawda
jest taka, że sami nie wiedzieliśmy co zrobić z tym sukcesem, który nie
napełnił nam kieszeni, natomiast połechtał nasze ego i pozwolił poczuć,
że nasza praca nie idzie na marne i ktoś nas jednak słucha. Przepraszam,
że wspominam o pieniądzach, ale muzyk to „taki ktoś”, kto również
potrzebuje zjeść, ubrać się, zapłacić czynsz, dać dziecku kieszonkowe…
no ok, wtedy dzieci jeszcze nie mieliśmy, ale naturalne i podstawowe
potrzeby były. A do tego zewsząd mieliśmy informacje, że płyta „fajnie
się sprzedaje”, tylko jakoś dalej nie stać nas na nowy komplet strun czy
naciągów perkusyjnych.
Przyznam,
że to ja parłem na to by grać za wszelką cenę. Zależało mi na muzyce
jak diabli. Zatem naciskałem pozostałych by wziąć się do roboty, co
czynili, ale… Ania nie zawsze dawała sobie z tym radę. Nigdy nie było
między nami nieporozumień (jak to chcą widzieć niektórzy), natomiast
rzeczywiście było tak, że chwytałem za ster i domagałem się od zespołu
więcej poświęcenia. Nie wszyscy byli tak naiwni jak ja i „wybrali
wolność” (Grzegorz Olszowski – perkusista). Natomiast u Ani pojawiało
się coraz więcej problemów z dotrzymaniem tempa pozostałym członkom i w
końcu powiedziałem „dość”. Jeśli dobrze pamiętam, była to rozmowa między
Anią, Pawłem Koniecznym i mną, w której przekazaliśmy wokalistce
hiobową wieść „nie śpiewasz już u nas”.
Szczerze mówiąc, do dziś obwiniam się za tę decyzję, choć z jakichś
względów była ona słuszna. Potrzebowaliśmy za mikrofonem kogoś, kto
będzie zawsze niezawodny, kto będzie z nami współpracował i będzie na
tyle silny psychicznie by ogarnąć stres związany z „przebijaniem się
przez mur” szołbiznesu. To nie był dobry czas, choć czuliśmy, że
jesteśmy coraz lepszymi muzykami, że stać nas na więcej, że idziemy do
przodu. Kiedy, po odejściu Grzegorza, dołączył do nas Rafał Paszcz
(który jakby mógł to zamiast marnować czas na jedzenie dalej by ćwiczył
grę na bębnach – takie miał podejście do sprawy), zespół sam sobie
podniósł wysoko poprzeczkę… Której Ania po prostu nie przeskoczyła. I
nie był to problem jej wokalu. Anna Batko to osoba bardzo wrażliwa,
delikatna, wymagająca szczególnej uwagi, której ja jej nie poświęciłem.
Zatem, jeśli ktoś pyta mnie czy to ja wyrzuciłem Anię z zespołu,
odpowiem – tak, to chyba ja (choć nie do końca). I po latach tego
żałuję. Bo mogło być zupełnie inaczej. Zabrakło we mnie dojrzałości,
empatii, siły i wytrwałości. A życie jest tak skonstruowane, że sukces
odnoszą nie ci, którzy są najlepsi lecz ci, którzy są najbardziej
zdeterminowani i wytrwali.
I po tak długim wstępie odpowiem na Twoje pytanie. W 2016 roku
rozpocząłem pracę nad swoją trzecią solową płytą (GEORGIUS). Miałem w
planach by zagrał na niej Rafał Paszcz (który towarzyszył mi na moich
wcześniejszych albumach). A potem padła myśl, że może by jednak
odtworzyć Albion? I uderzyłem do Krzyśka Malca i Pawła Koniecznego.
Jednak tym razem wykruszył się (ze względu na swoje problemy ze
zdrowiem) Rafał Paszcz. Pomysł upadł. Ale ja wciąż pracowałem nad
materiałem. A jak już utwory na płytę były gotowe to znów (z uporem
maniaka) prosiłem Rafała o pomoc. Tylko że tym razem na Rafale się nie
skończyło. Te parę prób z Krzyśkiem i Pawłem namąciło mi w głowie.
Zapragnąłem bardzo starego składu (niekoniecznie pod szyldem Albionu),
więc telefon do kolegów. Paweł dał się złapać w sieć, a Krzysiek się
wahał, ostatecznie nie podejmując współpracy. No i to Paweł kopał mnie
co chwilę w kostkę mówiąc „zadzwońmy do Ani, może się zgodzi dla nas
zaśpiewać”. A ja się bałem. Ania śpiewała w innym zespole, poza tym z
tyłu głowy cały czas miałem ową rozmowę sprzed lat, po której Ania
odeszła z zespołu. Szczerze mówiąc, nie pamiętam który z nas zadzwonił
do niej. Chyba jednak nie ja… W każdym razie Ania natychmiast się
zgodziła i nie pozostało nic innego tylko wziąć się do pracy.
Czy stojąc na scenie w Kinie Kijów znów poczułeś chemię lat 90-ych?
Chemię to mało powiedziane. Poczułem kosmos. Jeśli Bóg istnieje, to na
pewno był z nami na scenie. Nic więcej nie powiem, bo to bez sensu. Tego
nie da się opisać. Poczuć tę moc, tę siłę, o której zawsze marzyłem.
Dać z siebie wszystko. Nie nam oceniać jak wyszło, ale chyba się udało.
Od początku planowaliście nowy album, czy może początkowo był pomysł na koncert a potem się zobaczy?
Zdecydowanie poszliśmy w stronę nagrywania albumu. Gdyby ktoś nam
powiedział na początku roku, że zagramy jakikolwiek koncert po
dwudziestu paru latach zabilibyśmy go kpiną i śmiechem. My? Koncert? No
way! Wiesz jak jest, praca w studiu to zupełnie inna bajka. Ja mam to
szczęście, że do studia nagraniowego mogę sobie zejść w kapciach o
każdej porze dnia i nocy i brzdąkać coś na tych moich gitarach.
Pozostali wpadną, pobrzdąkają razem ze mną, utrwalimy to na taśmie
(raczej dysku twardym) i jest fajnie. A koncert? Koszty, ta cała
logistyka, próba za próbą, o dodatkowym stresie nie wspomnę. Nie żyjemy
(niestety) z muzyki. Każdy z nas ma swoje zajęcia, a przede wszystkim
rodziny. Codzienność generuje wystarczającą ilość problemów, żeby pchać
się w następne, związane z koncertowaniem. To znaczy tak myślałem na
początku roku. Wszystko się odmieniło gdy Ryszard Kramarski z Lynx Music
zaproponował nam udział w jego imprezie (coroczne koncerty wykonawców
artrockowych w Krakowie) i… nie odmówiłem. Poszedłem z tą propozycją do
zespołu licząc na entuzjazm, ale zespół uparcie sprowadzał mnie na
ziemię. Jedynie Ania stanęła po mojej stronie i gdyby nie to, nic by z
koncertu nie wyszło. W końcówce nagrań płyty, tuż przed rozpoczęciem
miksów rozpoczęliśmy próby.
Opowiedz nam coś o powstawaniu „You’ll Be Mine”, czy w
powstawaniu nowej płyty towarzyszyły inne emocje niż te, które
towarzyszyły Ci podczas nagrywania albumów bez Pawła i Ani?
Sporo już powiedziałem. Płytę rozpocząłem sam, więc i emocje z jej
tworzeniem musiały być podobne to tych, jakie towarzyszyły mi przy
nagrywaniu dwóch wcześniejszych moich płyt. Ale potem wszystko się
zmieniło. Oj wszystko! Zaczęli mocno „grzebać” w moich kompozycjach, z
czego nie byłem do końca zadowolony, ale zacisnąłem zęby bo Georgius to
Georgius, a Albion to Albion. Płyta miała być zrobiona przez nas
wszystkich, a nie przez Jerzego Antczaka.
Jak duży wpływ na kształt nowej płyty mieli pozostali muzycy zespołu?
Bardzo duży. I na różnych płaszczyznach. Zacznę od tej – nazwę to –
duchowej. Naturalne jest to, że gdy artyści zbierają się ze sobą by
stworzyć coś wspólnego to (o ile nie ma konfliktów) zaczyna się pojawiać
dodatkowy element, coś co jest pomiędzy nimi, coś co sprawia, że jeden
napędza drugiego i – to chyba najważniejsze – że gdybyś sam komponował,
zatrzymałbyś się na określonym etapie, ale że każdy z pozostałych
dokłada swoją cegiełkę to to co dla ciebie było OK, dla innych to za
mało, więc ciągną to wszystko „w górę”. Innymi słowy – co dwie (a raczej
pięć) głowy to nie jedna. Konkluzja – pomysły na poszczególne
kompozycje są moje, ale reszta to nasze wspólne dzieło. Ja miałem w
głowie inne linie melodyczne, inne aranże, inne miksy, które koledzy
wywrócili mi do góry nogami, dzięki czemu dziś słuchacie tego co
słuchacie. Nie wyszło chyba tak źle. A to zasługa całego zespołu.
Czy na „You’ll Be Mine” masz swojego faworyta?
Nie. Może dlatego, że płytę traktuję jako całość. Szczególnie w warstwie
tekstowej. Od jakiegoś czasu piszę teksty, które stanowią opis tego co
mam w głowie. To nie są wyimaginowane bajki „on kochał, ona go kochała”
(nie mam nic przeciwko piosenkom o miłości) lecz zimne, czasem wręcz
lodowate opisy stanu mojego ducha. Każde słowo w nich zawarte jest
prawdziwe. Wszystko co w nich, przeżyłem, doświadczyłem. Nawet jeśli
jest to song zawierający w słowach samobójcze inklinacje (Call it a
sin).
Czy planujecie trasę koncertową promującą nowe wydawnictwo?
Nie. Chyba że jakaś nadprzyrodzona siła ześle nam z nieba sponsora,
który przez rok zapewni byt nam i naszym rodzinom, byśmy w spokoju ducha
mogli się oddać muzykowaniu. Ale że art-rock to muzyka niszowa, więc
chyba o trasie koncertowej należy zapomnieć. Natomiast nie wykluczamy
kilku koncertów rocznie.
Jak oceniasz kondycję polskiej sceny progresywnej? Wydaje się,
że mają tak duży zespół jakim jest Riverside sale koncertowe innych grup
powinny pękać w szwach a wiele zespołów gra dla garstki osób.
Faktem jest, że jest Riverside a potem długo długo nic. Muzycy tego
bandu swego czasu postawili wszystko na jedną kartę i dziś odcinają
kupony (i bardzo dobrze. Tak powinno być!). My przegapiliśmy swoją
szansę, a dziś jest „po ptokach”. I tak chyba jest z pozostałymi
zespołami. Ci „starzy” nie wejdą na wyższy szczebel drabiny, bo nisza,
choć duża, jest za mała, żeby z tego żyć, a ci młodzi jeszcze nie wiedzą
na czym to polega. I albo będę mieli tak dużo determinacji jak swego
czasu Riverside, albo „bogatego wujka” – managera, który ogarnie temat i
będzie wiedział co zrobić by wznieść grupę na wyżyny (przy czym ta
druga opcja jest bardzo mało prawdopodobna moim zdaniem). Żeby odnieść
sukces w muzyce, trzeba mieć dla kogo grać. I to nie dla garstki osób
(chwała tej garstce, że jest!), ale dla rzesz, które sprawią, że
człowiek utrzyma się na rynku i zacznie z tego żyć (przepraszam, że ja
ciągle wracam do wątku o pieniądzach, ale muzyk to taki sam gość jak
kelner, lekarz czy górnik – musi jeść, i to nie ze śmietnika).
Dla mnie polska scena progresywna to wąska grupa zapaleńców. I – tak
sobie myślę – to dobrze. Przynajmniej mam świadomość, że nie gram dla
ludzi przypadkowych, którym dźwięk wpada jednym uchem i wypada drugim.
Gram dla tych, którzy kochają muzykę, dla których stanowi ona wartość
samą w sobie.
Dziękuję za poświęcony czas – zakończenie należy do Ciebie!
To może ja nie będę – jak sugerujesz – kończył. Bo tak naprawdę właśnie
zacząłem. Zacząłem nowy rozdział pod tytułem Albion i jakoś dobrze mi
się go pisze. Bo gdy skończę, to już nic nie będzie. Bez muzyki nie ma
niczego…
Piotr Michalski