Jakko M.Jakszyk – gitarzysta, wokalista, aktor. Ceniony brytyjski
muzyk sesyjny, grał między innymi z Level 42 oraz 21st Century Schizoid
Band, formacją, w której spotkało się kilku muzyków legendarnego King
Crimson. Niedawno do sklepów trafił album „A Scarity of Miracles”,
podpisany nazwiskami Jakszyk, Fripp & Collins (Mel, nie Phil). Jeśli
dodać do tego perkusistę Gavina Harrisona (Porcupine Tree) oraz
wirtuoza gitary basowej Tony’ego Levina to nie sposób mówić o projekcie
(projeKcie) inaczej jak o kolejnej supergrupie na muzycznym rynku. O ich
wspólnej płycie, a także o ulubionych płytach King Crimson i paru
innych rzeczach opowiada właśnie jeden z „trójki muszkieterów” – Jakko
M. Jakszyk.
– Pewnie to pytanie słyszałeś już nieraz, ale nie mogę sobie odmówić
zadania go: Dlaczego „A Scarity of Miracles” nie ukazał się jako nowy
album King Crimson, skoro gra na nim lider oraz trzech innych muzyków
tego zespołu?
– Musiałbyś o to zapytać Roberta Frippa (śmiech). Nie wiem… Mogę tylko
przypuszczać… Kiedy pracowaliśmy nad tą płytą – w tym samym czasie
nagrywaliśmy też inne rzeczy, które brzmiały troszkę bardziej podobnie
do ostatnich albumów King Crimson. Plan był taki – o ile dobrze
zrozumiałem – że nagramy „A Scarity of Miracles”, a potem zrobimy próby i
damy kilka koncertów, z tym samym zespołem, miał jeszcze dołączyć do
nas Pat Mastelotto. Ten zespół miałby się nazywać ProjecKt Seven.
Połączylibyśmy nowoczesne gitarowe, riffowe granie Roberta i moje ze
stylistyką „A Scarity of Miracles”. To jednak tylko spekulacje, ponieważ
nic takiego nie nastąpiło. Robert nie zdecydował się na koncerty, mimo,
że mieliśmy już potwierdzone terminy. Eksperymentowaliśmy z jednym
materiałem, równolegle z drugim – i to miało złożyć się na jeden
projekt. Ale.. to tylko moje przypuszczenia. Wszystko tkwi tak naprawdę w
głowie Roberta.
– Zdradź proszę trochę kulis sesji tej płyty…
– Robert zadzwonił do mnie i zaprosił do studia, aby po prostu razem
pograć, poimprowizować na instrumentach. Spędziliśmy tak całe
popołudnie. Dzień przed tą sesją, Robert zadzwonił ponownie,
zasugerował, żeby zabrać ze sobą twardy dysk, bo może się przydać.
Nagraliśmy na nim to, co narodziło się z naszych improwizacji. Potem na
bazie tych improwizacji zacząłem dodawać różne elementy, na przykład
partie wokalne i wysyłałem to, co powstawało do Roberta. On był bardzo
podekscytowany tym materiałem. Tak to się zaczęło… Nie mieliśmy
żadnego z góry ustalonego planu, by zrobić album. Po prostu spotkaliśmy
się, graliśmy i zapisywaliśmy pewne rzeczy. Z tego dopiero zaczęły
wyłaniać się poszczególne utwory. Dopiero później Robert zasugerował,
żeby zrobić z tego całość. Początkowo korzystaliśmy z perkusyjnych
sampli, dopiero potem pojawił się Gavin Harrison. Zanim dołączył Tony
Levin, to ja grałem na basie. Tony jest fantastycznym basistą, dodał
niesamowite partie do tej muzyki. Wszystko rozwijało się stopniowo, a
narodziło się z naszych improwizacji we dwójkę. Daliśmy się ponieść tym
improwizacjom, byliśmy ciekawi dokąd nas zaprowadzą. Porównałbym to do
pracy nad rzeźbą. Nigdy wcześniej nie pracowałem nad albumem w ten
sposób.
– Niektóre partie saksofonowe Mela Collinsa na „A Scarity of Miracles” przypominają klimaty słynnego jazzmana Jana Garbarka…
– Nie wiem, dla mnie to brzmi jak Mel Collins. Od dziecka uwielbiałem
jego granie. Nie wiem czego on słucha i jaką muzyką się inspiruje. Ale
Garbarek to niezła osoba do porównań, więc ok. Mel jest fantastycznym
muzykiem, to naprawdę wielki przywilej, by pracować z nim.
– Spotkaliście się już wcześniej w 21st Century Schizoid Band…
– Krótko po moich trzynastych urodzinach widziałem King Crimson na żywo w
lokalnej sali koncertowej. To był rok 1971. Pamiętam na scenie Roberta
Frippa, a po lewej stronie stał Mel Collins. A teraz po tylu latach
nagrałem płytę z tymi gośćmi. Coś niesamowite. To jak spełnienie
dziecięcych marzeń.
– Granie tego klasycznego materiału musiało więc być dla Ciebie nie lada przeżyciem.
– O tak. Miałem szczęście, znalazłem się we właściwym miejscu i czasie.
– Dlaczego 21st Century Schizoid Band nie nagrał nigdy albumu z
premierowym materiałem, zostawił po sobie tylko koncertówki z klasykami
King Crimson?
– Po pierwsze: mieszkaliśmy w odległych od siebie miejscach. Ian Wallace
w Los Angeles, Ian McDonald – w Nowym Jorku, Mel – w Niemczech, bracia
Giles i ja – w Anglii. Tak więc samo zebranie się na próby przed
koncertami było już nie lada przedsięwzięciem, w dodatku kosztownym. A
druga sprawa: o ile świetnie grało nam się razem klasyczny materiał King
Crimson, to już wspólne komponowanie nowych utworów byłoby bardzo
trudne. Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli ten sam gust muzyczny. Muzyka,
którą chciałby tworzyć Pete Giles, kierunek w którym chciał pójść Ian
McDonald, utwory moje i Mela – wszystko bardzo różniło się od siebie.
Gdyby jeszcze znalazł się ktoś, kto wyłożyłby kasę na to
przedsięwzięcie, być może podjęlibyśmy się tego eksperymentu. Ale w
sytuacji gdybyśmy sami mieli to finansować, biorąc pod uwagę kwestie, o
których wspomniałem, zrealizowanie tego przedsięwzięcia stało się
niemożliwe.
– Gdybyś miał wskazać swoje trzy ulubione płyty King Crimson, byłyby to…
– Moim ulubionym albumem jest „Lizard”, ponieważ nie brzmi jak żadna
inna płyta. Gitarowe solo w „Prince Rupert” wciąż pozostaje najbardziej
niezwykłym jakie w życiu słyszałem. Kocham też „Islands” – ponieważ
wtedy właśnie zobaczyłem pierwszy raz zespół na żywo. Poza tym opowieść,
która wypełniła ten krążek jest niezwykła. To trudne zadanie, ponieważ
tak naprawdę lubię wszystkie ich płyty…
Lubię „In The Wake of Poseidon”, to był pierwszy album King Crimson jaki
kupiłem. Lubię też „Larks Tongues In Aspic”… I tak mógłbym
wymieniać…
– Na koniec „pytanie niemuzyczne”. Skąd wziął się Twój pseudonim Jakko?
– Urodziłem się w Londynie, matka była Irlandką, a ojciec Amerykaninem.
Jako małe dziecko zostałem oddany do adopcji, moja rodzina zastępcza to
Francuzka i Polak, o nazwisku Jakszyk. Kiedy byłem dzieckiem uwielbiałem
grać w piłkę, tak się złożyło, że w szkole do której chodziłem mieliśmy
w drużynie dużo chłopaków o imieniu Michael. Chcieli mnie więc jakoś
„ochrzcić”, by móc wołać na boisku. A że nie potrafili wymówić nazwiska,
więc nazwali mnie Jacko. I przylgnęło to do mnie. Później zacząłem
pisać ten pseudonim przez dwa „K”. A kiedy obejrzałem „Przeminęło z
wiatrem”, gdzie producentem był David O. Selznick, pomyślałem, że fajnie
byłoby jeszcze dodać literkę między imieniem i nazwiskiem i tak
narodził się Jakko M. Jakszyk. Ale nie czuję się Polakiem, raczej
Irlandczykiem.
Rozmawiał: Robert Dłucik