CRYSTAL VIPER – 2017 – Queen of the witches

CRYSTAL VIPER - 2017 - Queen of the witches

1. The witch is back
2. I fear no evil
3. When the sun goes down
4. Trapped behind
5. Do Or die
6. Burn my fire burn
7. Flames and blood
8. We will make it last forever
9. Rise of the witch queen
Bonus
10. See you in hell

Wydawca: AFM Records
Rok wydania: 2017
http://www.crystalviper.com


Do tej pory Polska posiadała zaledwie trzy najważniejsze eksportowe metalowe kapele: Vader, Behemoth i Decapitated (o którym ostatnio jest głośno, lecz niestety z pozamuzycznego powodu). To jednak grupy death/black metalowe. A czy mamy jakiegoś przedstawiciela klasycznego heavy metalu, który byłby znany za granicą? A, może i mamy. Takim rodzynkiem może być pochodząca z Katowic grupa Crystal Viper. Zespół już nie taki młody, i z odpowiednim doświadczeniem, bo utworzony w 2003 roku. Przez tych kilkanaście lat działalności udało mu się wydać pięć albumów studyjnych, kilka EPek oraz album koncertowy. Niewątpliwym liderem grupy jest Marta Gabriel, odpowiedzialna zarówno za wokal, jak i gitarę oraz klawisze. Resztę składu stanowią Andy Wave (gitara rytmiczna i prowadząca), Tomasz Danczak (perkusja) oraz Blaze J. Grygiel (gitara basowa). W przeszłości przez zespół przewinęło się również kilku muzyków, a także grających gościnnie znanych postaci – w tym chociażby Manni Schmidt (były gitarzysta Grave Digger i Rage), Lars Ramcke ze Stormwarrior czy Piotr Wiwczarek z Vader. Niedawno grupa wydała swój szósty w dyskografii krążek zatytułowany „Queen of the witches”, na którym również nie zabrakło gości. Pora więc włożyć krążek do odtwarzacza, zasiąść wygodnie w fotelu i oddać się Królowej Czarownic.

Na pierwszy rzut leci „The witch is back”. Bez taryfy ulgowej. Już od startu jest wysoki krzyk wokalistki, a także szybki riff gitar. Jest klasycznie metalowo, szybko, na temat. A co ważne, jest melodyjnie. Trzeba przyznać, ze Marta ma kawał głosu i kapitalnie potrafi go wykorzystać. W tym numerze każdy znajdzie coś dla siebie – jest i bardzo dobra linia melodyczna wokalu, jest pomysłowa gra perkusji pomiędzy kolejnymi łupniami w bębny, a także piłująca i niezwykle szybka gitara okraszona solówką. Wyborny początek. Co mamy dalej?

A dalej „I fear no evil”, które rozpoczyna riff brzmiący trochę tak, jakby grały go połączone siły bardzo wczesnego Iron Maiden i Suzi Quatro. Najciekawiej robi się w okolicach trzeciej minuty. To coś, co dzieje się tuż przed solówką prosi nie tylko o brawa, ale i o uśmiech na twarzy. Lubię, kiedy słychać, że muzycy czerpią radość z grania – właśnie tak, jak tutaj. Natomiast jeśli miałbym opisać brzmienie głosu Marty, to skłaniałbym się ku czymś pomiędzy Doro a Litą Ford. Zacne towarzystwo.

Te dwa pierwsze utwory to dopiero początek. Dla mnie tak naprawdę album rozpoczyna się od numeru trzeciego, genialnie zagranego „When the sun goes down”. Otwiera go rytmiczna gra perkusji, po chwili dochodzi bas i cała reszta. Utwór dość wolny, ale i przez to niezwykle rytmiczny. W zwrotce kroczy on trochę jak „Heaven and hell” Black Sabbath, a trochę jak Grave Digger. Natomiast w refrenie jest patetycznie, jak za najlepszych lat NWOBHM. No i ta perkusja wykuwająca metal, a także świetna linia melodyczna, która pozostaje w głowie jeszcze na długo po zakończeniu numeru i całej płyty. Z niedowierzaniem patrzę na polskie nazwiska muzyków – to my potrafimy tak grać? Jest bardzo dobrze. Po tym numerze już nic nie trzeba, a tu jeszcze siedem kawałków.

Pora więc na czwórkę. „Trapped behind” to ballada, tak dla odpoczynku po trzech wybornych i mocnych utworach. Tu wokalistkę wspomaga tylko pianinko. O ile wcześniej jej głos był mocny, rockowy, to w tym utworze dodaje ona jeszcze nieco magii. Sama kompozycja spokojna, opierająca się na emocjach, co wcale nie oznacza, że zła. Jest magicznie, a w głowie pojawia się jakiś leśny krajobraz lub morze świec.

Pierwszą połowę płyty zamyka utwór „Do or die”, w którym objawia się pierwszy z gości (Ross The Boss, znany np. z Manowar). Utwór z początku brzmi trochę jak wariacja na temat „Mother Russia” Iron Maiden. Jednak takie skojarzenie pojawia się tylko przez chwilę, bowiem później jest już motorycznie i z przytupem w postaci chóralnie zaśpiewanego refrenu. Gość wycina krótką, ale treściwą solówkę, trzymającą tempo całej galopady.

Drugą połówkę albumu otwiera „Burn my fire burn”, niestety jeden ze słabszych jego utworów. Jest klasycznie metalowo, lecz bez jakichś szczególnych fajerwerków. Wprawdzie są solówki, a także okołomaidenowa zagrywka w środku numeru, jednak tej kompozycji wyraźnie czegoś brakuje. A może po prostu na żywo wypada lepiej?

Siódemką u Królowej jest „Flames and blood”, a więc czas na drugiego z gości, nie mniej legendarnego, niż pierwszy. To Mantas, człowiek przez lata związany z grupą Venom. I tutaj również on jest odpowiedzialny za szybką, wgniatającą i melodyjną solówkę. Sam numer szybki, z kapitalna sekcją rytmiczną. Ależ tam się dzieje w tle na gitarze basowej! A cały numer spina ciężki jak czołg wokal Marty. Szybko i na temat. Nie ma co się rozpisywać, tego trzeba posłuchać. Dość powiedzieć, że z gryfów lecą wióry, a ze słuchacza nie zostaje nic.

Dlatego też dla chwilowego wytchnienia zespół serwuje jeszcze jedną balladę, „We will make it last forever” (z udziałem ostatniego gościa, Steve’a Bettneta z grupy Saracen). Wydaje się, że jest znacznie ładniejsza niż „Trapped behind”. Zaczyna się delikatnym pianinem i jeszcze raz pięknym śpiewem liderki. Natomiast to, co dzieje się później to już pierwsza liga metalowych ballad. Nie ma w tym numerze ani jednej zbędnej nuty. Dla takich ballad warto słuchać metalu.

Czas na ostatni numer z podstawowej części płyty. Jest nim „Rise of the with queen”. I o ile we „Flames and blood” leciały wióry, to w tym numerze leci już wszystko to, co jeszcze muzykom pozostało. Jest piekielnie szybko, a Marta właściwie przechodzi samą siebie. Już dawno nie słyszałem tak melodyjnej wysoko śpiewanej frazy. Poza tym głębokie ukłony dla pozostałych muzyków: wszystko tu gra tak, jak powinno. Jest tempo, fajna solówka, no i niesamowita moc. Czyli to, o chodzi w metalu.

Został nam jeszcze tzw. bonus track w postaci „See you in hell”. Napiszę krótko: brzmi jak klasyczny Iron Maiden z żeńskim wokalem. Utwór nawet się broni, lecz głównym daniem jest jednak dziewięć poprzednich kawałków. I trzeba to przyznać jasno: bardzo dobrych kawałków, w których dużo się dzieje.

Zespół opiera się na klasyce metalu, ale posiada swój styl, no i najważniejszy atut w postaci głosu Marty Gabriel. Na koncertach grupa zdobywa kolejne kraje Europy. Nie dziwi mnie to, bo muzyka zawarta na tym krążku broni się sama. Co tu dużo mówić: Crystal Viper koniecznie trzeba posłuchać

8/10

Mariusz Fabin

Dodaj komentarz