Po raz kolejny zawitał do Polski kwintet The Watch. Jednym z przystanków ich polskiej trasy znów była piekarska „Andaluzja”. Krótkie wprowadzenie dla niezorientowanych w temacie: The Watch to włoski zespół specjalizujący się w wiernym odtwarzaniu kompozycji Genesis z lat siedemdziesiątych. Robią to naprawdę po mistrzowsku, brzmienie jest tak wierne, że można pomylić je z oryginałem. Ale trudno nazwać Włochów typowym cover bandem. Nagrywają również płyty z własnymi utworami, fakt, że bliźniaczo podobnymi do klasyków z albumów „Foxtrot”, „Selling England By The Pound”, czy „Nursery Cryme”. Właśnie ten ostatni album stał się motywem przewodnim tegorocznego tournee kapeli, określanego – od koloru okładki – mianem „The Yellow Show”.
Zanim jednak zabrzmiała pierwsza kompozycja z „Nursery Cryme”, publiczność zgromadzona w „Andaluzji” usłyszała dwie autorskie kompozycje The Watch oraz majestatyczny „Looking For Someone” z „Trespass”. Prezentację „żółtego” albumu panowie rozpoczęli od… końca, czyli monumentalnej kompozycji „The Fountain of Salmacis”, poprzedzoną zapowiedzią Simona Rossettiego w naszym ojczystym języku, którym zresztą wokalista chętnie popisywał się tego wieczoru (nieważne że z pomocą ściągi na kartce). Następna w kolejce czekała już ballada „Seven Stones”, potem znów fragment z „Timeless” i pora na dwa genesisowe arcydzieła: „The Musical Box” (przyjęty gorącym aplauzem) oraz „kawałek o złej roślinie”, czyli „The Return of The Giant Hogweed”. I to by było na tyle w temacie „Nursery Cryme”.
Piękną instrumentalną końcówkę „Something Wrong” (to kolejny autorski kawałek w setliście) Simone Rossetti wykorzystał na zmianę koszulki. Pierwszą „gabrielowską” część koncertu śpiewał w czarnej, wrócił na scenę w bieli i rozpoczęła się sekwencja pod hasłem „Co by było, gdyby Peter Gabriel został w Genesis”. Muzycy The Watch przygotowując się do obecnej trasy postanowili rozszerzyć formułę swoich koncertów o kompozycje z płyt „A Trick of The Tail”, „Wind & Wuthering”, zapuszczając się nawet na „And Then There Were Three”, a więc powstałych już z Philem Collinsem na wokalu, wciąż jednak zachowujących (z naciskiem na pierwsze dwa tytuły) progresywny klimat. Eksperyment to ciekawy i udany, a najlepiej zabrzmiały chyba „Eleventh Earl of Mar” oraz kończący podstawowy set „One For The Vine”, w którym muzycy po kolei schodzili ze sceny, a jako ostatni opuścił ją klawiszowiec Valerio Di Vittorio. Tu dygresja: wygląda na to, że The Watch dorobił się wreszcie stabilnego składu. Gitarowymi solówkami czarował publiczność facet o jakże genesisowym nazwisku Giorgio Gabriel, na basie, 12 – strunowej gitarze i w chórkach udzielał się Guglielmo Mariotti, natomiast za perkusją szalał największy showman w The Watch, czyli Marco Fabbri (w charakterystycznym szkockim kilcie i regularnie strojący komiczne miny).
Bisy były dwa: najpierw przepiękny autorski „Fisherman”, a potem muzycy jeszcze raz cofnęli się o ponad 40 lat do albumu „Trespass”, by zaprezentować porywającą wersję „The Knife”. Ten utwór – podobnie jak „Musical Box” wyjątkowo im „leży”. Po takim finale oczywiście nie mogło się obejść bez owacji na stojąco i domagania się kolejnych bisów z naciskiem na jeden… „Supper’s Ready”, „Supper’s Ready” – skandowała publiczność w „Andaluzji” Niestety, tym razem musieliśmy się obejść smakiem… Ale i tak były to piękne dwie godziny…
Robert Dłucik