30.09.2023-01.10.2023 – SZLAK ŚLĄSKIEGO BLUESA – Katowice, Miasto Ogrodów

Nostalgia jest w naszym  życiu ważna i nie powinniśmy się jej wstydzić. Motywujące slogany terapeutów próbują wybić ją nam z głowy. Współczesne trendy narzucają taki model życia, w którym wypada patrzeć tylko w przód i wytyczać sobie wciąż nowe cele do realizacji. Grechuta śpiewał, że „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Może i coś w tym jest. Ale czasem przyjemnie jest zanurzyć się w przeszłości i powspominać. Sentyment to nic złego. Kto z nas nie chciałby przeżyć jakiegoś przyjemnego wydarzenia raz jeszcze?

Szlachetna inicjatywa, jaką jest Szlak Śląskiego Bluesa, wychodzi poniekąd naprzeciw tym oczekiwaniom. Pielęgnuje lokalne tradycje i próbuje wskrzesić coś, czego dawno już nie ma. To ewenement na skalę światową. Na początek więc trochę historii. Kilka lat temu garstka pasjonatów powołała do życia ruch mający podkreślić wyjątkowość tradycji muzycznych śląskiego regionu i upamiętnić nieistniejące od dawna miejsca, gdzie grało się żywą muzykę. A przy okazji połączyć tradycję z nowoczesnością. Sposobem na to miała być aplikacja przeznaczona do smartfonów, swoisty przewodnik po dawnych klubach koncertowych usytuowanych na Górnym Śląsku. Jak się okazuje, było ich tu niegdyś całkiem sporo. W wielu swój talent szlifowali późniejsi giganci jazzu, bluesa i rocka. Wielogodzinne, nocne jam session skupiały artystów niepokornych, awangardę polskiej kultury. Legendarne kluby nie przetrwały w większości okresu transformacji ustrojowej i żyją jedynie w pamięci ówczesnych bywalców. Dzięki współczesnej technologii wróciły na należne im miejsce na muzycznej mapie Śląska. Ale twórcy Szlaku postanowili pójść o krok dalej. Zaczęli organizować koncerty. Czasami bywały to tylko wydarzenia o charakterze symbolicznym, jak na przykład mini-koncert bez udziału publiczności w pomieszczeniu dawnego katowickiego klubu Puls. Najważniejsze stały się jednak jesienne finały Szlaku Śląskiego Bluesa, organizowane w przestronnej sali Miasta Ogrodów. Każdorazowo przyświeca im konkretna myśl przewodnia, odwołująca się do jakiegoś ważnego wydarzenia muzycznego z historii regionu. Był więc już między innymi koncert nawiązujący do pamiętnego występu Erica Claptona w katowickim Spodku, były obchody 30-lecia wydania kultowej płyty „Detox” grupy Dżem czy też specjalna gala poświęcona pamięci trzech słynnych śląskich „kapeluszników” – Ryszarda Riedla, Jerzego Kawalca i Andrzeja Urnego.

Tegoroczny, ósmy już finał „Szlaku Śląskiego Bluesa” po raz pierwszy przybrał formę dwudniową. Bo i okazja do świętowania była podwójna. W tym roku mija wszak dwadzieścia pięć lat od dwóch bardzo istotnych dla tutejszej społeczności wydarzeń artystycznych. Niby odmiennych klimatem, ale jak się okazało, wcale nie aż tak bardzo. W roku 1998 miał miejsce pierwszy (i jedyny jak dotąd) występ na Stadionie Śląskim w Chorzowie legendarnej formacji The Rolling Stones. W tym samym roku na polskim rynku muzycznym pojawiła się płyta Jana „Kyksa” Skrzeka pod tytułem „Modlitwa bluesmana w pociągu”, nagrana na żywo zaledwie kilka miesięcy wcześniej (listopad 1997) w pobliskiej chorzowskiej „Leśniczówce”. W zgodnej opinii wielu krajowych znawców gatunku jest to najważniejsza koncertowa płyta bluesowa w historii polskiej fonografii.

Dzisiejsi młodzi czytelnicy być może nie zdają sobie sprawy z rangi wydarzenia, jakim było pojawienie się na śląskiej ziemi zespołu The Rolling Stones. Ale wtedy – w roku 1998 – trąbiły o tym wszystkie gazety i obydwa kanały publicznej telewizji (o Internecie jeszcze się wtedy w Polsce nikomu nie śniło). Grupa przybywała do nas po wieloletniej przerwie. Było to prawdziwe muzyczne święto. Każdy szanujący się fan rocka po prostu musiał tego dnia znaleźć się w tłumie wypełniającym szczelnie Stadion Śląski. Tego szczęścia dostąpił również niżej podpisany.

Muzycy skupieni wokół Szlaku podjęli się zatem niełatwego zadania, polegającego na wiernym odtworzeniu – utwór po utworze – słynnego koncertu sprzed dwudziestu pięciu lat. Od razu spieszę z informacją, iż wyszli z tej próby zwycięsko! Grupa wybitnych instrumentalistów pod kierunkiem genialnego skrzypka Jana Gałacha już nie raz udowadniała, że w materii muzycznej nie ma wyzwań, którym nie dałoby się sprostać. Nawet biorąc się za bary z numerami spółki kompozytorskiej Jagger-Richards nie tylko żadnego z tych kawałków nie „położyli” ale też w wielu dodali mnóstwo ze swego wykonawczego kunsztu. Gitarzysta Jacek Jaguś, klawiszowcy Bartek Szopiński i Marek Goerlitz, basista Borys Sawaszkiewicz i perkusista Max Ziobro czarowali dźwiękami jak w bajce. Począwszy od otwierającego koncert prawdziwego rockowego hymnu „Satisfaction”, przez „Let’s spend the night together” i wszystkie następujące po nich klasyczne hity ze sceny płynęła rockandrollowa energia i dobre fluidy. W programie nie zabrakło oczywiście utworów z promowanego w 1998 roku przez Stonesów albumu „Bridges To Babylon”, w tym szybkiego „Flip the switch”, radiowego „Anybody seen my baby” czy rozśpiewanego przez publiczność „Saint of me”. No właśnie, wokaliści! Tradycją Szlaku stało się już coroczne zapraszanie do udziału w koncercie finałowym przeróżnych poskramiaczy mikrofonu. O ile nikogo nie dziwi obecność Łukasza Drapały, stałego bywalca tychże finałów od lat, o tyle pojawienie się na scenie chociażby Kuby Badacha mogło już być elementem zaskoczenia. O dziwo, sam zainteresowany ze skruchą przyznał, że twórczość Stonesów nigdy nie była mu przesadnie bliska („wstydź się” – krzyknął żartobliwie ktoś z publiczności). Ale gdy już wcielił się w rolę Micka Jaggera (również choreograficznie) to myślę, że nie tylko ja otwarłem usta z wrażenia nad niezwykłą formą wokalną tak nieoczywistego gościa. Zaśpiewane przez niego z wydatną współpracą słuchaczy „Saint of me” długo nie wyjdzie mi z głowy. Inną niespodzianką pomysłodawców koncertu było zaproszenie na scenę Natalii Przybysz, która bardzo udanie odnalazła się w interpretacji „Like a rollin stone”. Swoje pięć minut miały też dziewczyny tworzące tego wieczoru chórek wokalny. Zarówno Ania Buczkowska jak i Marta Fedyniszyn poza dzielnym zastępowaniem Lisy Fisher miały do zaśpiewania po jednym utworze solo i każda z pań wykonała swe zadanie na piątkę z plusem. Skoro już o osobach śpiewających mowa, to nie wolno zapomnieć, że na scenie pojawili się też Bartek Kuczek, Łukasz Sojka i sam Kev Fox!

Trwający blisko dwie i pół godziny koncert stał pod znakiem w miarę wiernych interpretacji stonesowej klasyki, może czasami lekko rozbudowanej o zmiany w solówkach. Wiadomo, że nawet najlepszy z gitarzystów nie jest w stanie podrobić charakterystycznego brzmienia Keitha Richardsa i Ronniego Wooda, ale też nikt takich zamiarów nie przejawiał. Muzycy grali „po swojemu” i całe szczęście. Dodatkowym atutem było oczywiście wzbogacenie typowo rockowego instrumentarium o brzmienie skrzypiec, obsługiwanych przez kierownika muzycznego. Jan Gałach należy do najlepszych aktualnie wirtuozów tego instrumentu na bluesowo-rockowym poletku. Lata zasłuchiwania się w grę Jana Błędowskiego nie poszły na marne.

Niespodzianki nie zabrakło też na finał pierwszego dnia imprezy. Zgodnie z setlistą numerem zamykającym chorzowski występ The Rolling Stones w 1998 roku był „Brown sugar”. W Katowicach Anno Domini 2023 też go usłyszeliśmy. Ale… w wersji tak odmiennej, że nawet Jagger z Richardsem nie rozpoznaliby w tym kawałku własnej kompozycji! Wyszło na jaw, że muzycy Szlaku to jednak straszni żartownisie. Zamiast gitarowych riffów ze sceny popłynęły skoczne góralskie dźwięki weselne, doprawione korespondującą z nimi żywiecką dykcją Łukasza Drapały. Rozglądałem się niecierpliwie, czy do rozbawionej gromadki nie dołączy za chwilę Halinka Mlynkova w czerwonych koralach na szyi…

Koncert niedzielny spajało z sobotnim miejsce organizacji imprezy, spore grono publiczności i skład muzyków towarzyszących Janowi Gałachowi na scenie. Różniło za to niemal wszystko inne. Przede wszystkim repertuar. Jak wspomniałem, artyści podjęli się rozpracowania kultowej płyty Janka Kyksa Skrzeka „Modlitwa bluesmana w pociągu”. Tutaj również postanowiono odtworzyć repertuar zgodnie z kolejnością poszczególnych utworów na płycie. Miłym gestem okazało się zaproszenie na scenę artystów, którzy brali udział w nagrywaniu oryginalnego albumu. Już w kompozycji otwierającej program wieczoru zaistniał więc gitarzysta Leszek Winder (zresztą bez jego udziału wspominanie Jana Skrzeka traciłoby sens, wszak obaj muzykowali razem „od zawsze”) oraz grający na puzonie Bronisław Duży. Nieco później na deskach sceny stanęła też Ewa Uryga, na płycie śpiewająca zaledwie w chórku, tutaj przejmująca główną rolę wokalną. Byli też inni współpracownicy muzyczni Kyksa, basista Mirosław Rzepa i klawiszowiec Krzysztof Głuch. Przez chwilę przemknął nawet gość specjalny z Kanady, dawny perkusista grupy Krzak, Andrzej Ryszka. Podobnie jak dnia poprzedniego, w poszczególnych piosenkach zmieniali się wokaliści. Jak dowcipnie skomentował Jan Gałach zapowiadający Łukasza Drapałę „niełatwe ma chłop zadanie, musi śpiewać po naszymu a jest przecież Gorolem”. A wcielić się w Kyksa to faktycznie trudna sprawa. Był on przecież (i zawsze będzie) ikoną śląskiego bluesa, facetem o niepodrabialnej barwie głosu i niepowtarzalnej charyzmie. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość występującym tego dnia wykonawcom – każdy należycie przygotował się do powierzonej mu piosenki. W podwójnej roli występował zaproszony do składu Łukasz Wiśniewski. W większości utworów dobrze imitował grę Kyksa na harmonijce ustnej, w dwóch równie dobrze zaśpiewał. Drapieżnie wypadł Bartek Kuczek w piosence „I tak nas wciąga kapitalizm”, rzewnie i romantycznie Ania Buczkowska w „Rajskiej kuźni”, krzykliwie Łukasz Sojka w pamiętnym „Sztajger”. Był też duet wokalny w kompozycji tytułowej. Do Łukasza Wiśniewskiego dołączył w drugiej zwrotce Sebastian Riedel. Set podstawowy zamknęła zaś piosenka, której na próżno szukać na płycie, bez której natomiast trudno wyobrazić sobie dorobek artystyczny Jana Kyksa Skrzeka – „O mój Śląsku”.

Tradycją koncertów Szlaku Śląskiego Bluesa jest żegnanie publiczności przy dźwiękach „With a little help from my friends” Lennona i McCartneya. Nie inaczej stało się tym razem. Podczas niebywale rozciągniętej wersji tego klasyka na scenie pojawili się wszyscy uczestnicy niedzielnego występu. Nawet pomysłodawca i współorganizator całego przedsięwzięcia – Wojciech Mirek – zaprezentował się z czerwonym stratocasterem zawieszonym na szyi. Zaprosił też przy okazji na przyszłoroczną edycję imprezy. Ciekawe, co jeszcze czeka nas na Szlaku?    

Michał Kass

Dodaj komentarz