Zapowiadany na styczeń 2016 roku koncert RHAPSODY OF FIRE niestety nie
doszedł do skutku, a sam zespół zapewniał, że zreflektuje się w
niedalekiej przyszłości. Na ten moment trzeba było jednak czekać aż
cztery lata! W tym czasie w zespole zaszły poważne zmiany (zwłaszcza
personalne) i kiedy wydawać by się mogło, że Włosi nie podniosą się już z
kolan, rzeczywistość pokazała coś zupełnie innego. Alex Staropoli
pomimo dyskomfortowej sytuacji nie poddał się; skład został
zrekonstruowany i na chwilę obecną pionierzy symfonicznego power metalu
działają pełną parą. Dlatego, kiedy pojawiła się informacja, że RHAPSODY
OF FIRE w końcu zawitają do Polski, żywiłem wielką nadzieję, że będzie
mi dane uczestniczyć w tym wyjątkowym wydarzeniu. Jak się jednak
okazało, im bliżej koncertu, okoliczności stawały się coraz mniej
sprzyjające. Kolejne wydarzenia/sytuacje utwierdzały jedynie w
przekonaniu, iż tego dnia zostanę w domu… Kiedy moja absencja została
już prawie przesądzona, nagle stał się cud (wielkie podziękowania dla
pewnych osób, które nie bacząc na nic, po prostu chciały pomóc!). Tak
też tuż po 17 bez wahania rzuciłem wszystko, wsiadłem do auto i ruszyłem
do Warszawy. Miałem świadomość, że nie zdążę na czas, a po drodze mogę
natrafić na korek, który całkowicie mógłby zniweczyć całe
przedsięwzięcie, ale wiecie co? Miałem silne przeczucie, że tego
wieczoru w Progresji wydarzy się coś wyjątkowego, dlatego podjąłem
ryzyko.
Na miejsce przybyłem w momencie kiedy na scenie prezentowała się
formacja THE UNITY. Jest to stosunkowo nowa grupa, ale nie można
powiedzieć by jej szeregi zasilali nowicjusze. Żeby nie być gołosłownym
napomknę, że w tejże kapeli udzielają się doświadczeni muzycy, a wśród
nich m.in. członkowie GAMMA RAY; perkusista Michael Ehré oraz pogodny
gitarzysta, Henjo Richter. Ponadto grupę (w zastępstwie) wspierał
basista EDGUY, Tobias Exxel.
Przyznam, że do tej pory nie śledziłem poczynań THE UNITY przez co nie
miałem też większej styczności z ich twórczością, a ta jak na krótki
staż wydaje się dość imponująca – od 2017 nagrali trzy albumy studyjne!
Nieznajomość ich dorobku wcale nie przeszkodziła w odbiorze koncertu.
Panowie prezentowali się z jak najlepszej strony, a wykonywane numery
robiły naprawdę pozytywne wrażenie – dodatkową niespodzianką było
wykonanie klasyka GAMMA RAY w postaci „Send Me a Sign”. Uwagę zwracało
pozytywne nastawienie muzyków, szczególnie wokalisty. Jan Manenti oprócz
warsztatu i mocnego głosu, na scenie nie ogranicza się wyłączenie do
śpiewania, ale potrafi nawiązać dobry kontakt z publiką. Dlatego mimo
nieznajomości repertuaru, koncert THE UNITY oglądało/słuchało się z
przyjemnością. Było na tyle dobrze, iż w niedalekiej przyszłości
zamierzam nadrobić muzyczne zaległości wydawnicze tego zespołu.
Nie ma jednak co ukrywać, ten wieczór należał do kogoś zupełnie innego –
mowa oczywiście o włoskich piewcach metalowej symfonii. Byłem cholernie
ciekaw jak zrekonstruowany RHAPSODY OF FIRE poradzi sobie na żywo, bo
wydawniczo – mowa o bardzo udanym „The Eighth Mountain” – panowie
wspięli się na wyżyny. Najnowszy album Włochów uważam za jeden z
lepszych w ich dotychczasowej karierze. Dlatego niezmiernie ucieszyła
mnie informacja, że oprócz celebrowania rocznicy kultowego albumu „Dawn
of Victory”, tego wieczoru muzycy wykonają w całości premierowy
materiał! Sama dekoracja sceny nawiązywała właśnie to tego drugiego –
banery wykorzystywały grafiki z ostatniej płyty. Co prawda przystrojenie
było skromne, ale to co miało się wydarzyć tuż przed 22 rekompensowało
wszystko z nawiązką. Kiedy przygasły światła, a z głośników „poleciało”
intro „Abyss of Pain”, emocje nabierały na sile. Pod sceną zrobiło się
tłoczniej, chociaż ogólnie jeżeli chodzi o frekwencję, do pełnego
zapełnienia było daleko. Muzycy po kolei zajmowali swoje stanowiska na
scenie, a ostatni pojawił się następca Fabio Lione, Giacomo Voli i wtedy
zaczęła się powermetalowa uczta. Pierwsza część koncertu była w całości
poświęcona ostatniemu wydawnictwu, a ja byłem w pełni
usatysfakcjonowany, że mogłem na żywo skonfrontować ten niezwykle udany
materiał. Nie zawiodłem się ani na moment i powiem więcej – koncert
mijał mi w oka mgnieniu. Muzycy z każdym kolejnym utworem pokazywali
klasę i kunszt. Instrumentalnie nie można było się do niczego
przyczepić, a każdy z muzyków odpowiednio dbał o nienaganne wykonanie.
Najmniej aktywny – przynajmniej wizualnie – był perkusista Manu Lotter.
Spokojnie i bez większego wysiłku odgrywał wszystkie partie, a jak
wiadomo w tymże zespole bębniarze mają co robić. Trochę to dziwnie
wyglądało kiedy kanonady dźwięków wylewały się zza zestawu, który
obsługuje tak opanowany instrumentalista. Również sam Alex Staropoli nie
tryskał sceniczną energią i ze stoickim spokojem, w skupieniu wtórował
reszcie zespołu. Najbardziej aktywnymi osobami byli trzej muzycy
usytuowani na pierwszym planie. Basista Allesandro Sala dumnie
eksponował pokaźnych rozmiarów sześciostrunowy bas, a przy tym nie
pozostawał długo w jednym miejscu. Najbardziej aktywną osobą był
Giacomo, który nie tylko świetnie wykonywał wszystkie partie wokalne,
ale umiejętnie rozgrzewał atmosferę zachęcając zgromadzonych do wspólnej
zabawy. Świetne wrażenie robiły popisy gitarowe – Roby De Micheli
ewidentnie zna się na swoim fachu i swobodnie, na luzie spełniał swoje
obowiązki. Z czystą przyjemnością obserwowało się RHAPSODY OF FIRE w
akcji, widząc że jest to zgrana ekipa.
Chłonąłem kolejne dźwięki z uśmiechem na twarzy i jak dało się
zaobserwować, pozytywne odczucia towarzyszyły nie tylko mojej osobie.
Zgromadzeni z aprobatą przyjmowali nowe kawałki, ale największy aplauz
pojawiał się przy okazji prezencji starszego materiału. W ramach
oficjalnej części Włosi wykonali pięć szlagierów w tym m.in. „Dawn of
Vicotry”, „The Village of Dwarves”, gdzie Giacomo zachęcał do wspólnych
podrygów, czy też torpedowy „Holy Thunderforce”, a ten jak można się
domyślić, wzbudzał spore emocje. Na tym jednak nie koniec. Na bisy
zespół nie kazał długo czekać. Włosi uraczyli zgromadzonych kolejnymi
trzema klasykami; „The March of the Swordmaster”, „Land of Immortals”
oraz „Emerald Sword”. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy,
dlatego chwilę po północy wieczór w towarzystwie RHAPSODY OF FIRE
dobiegł końca…
Powiem tak, jak dla mnie, koncert był bardzo udany i jestem szczęśliwy,
że mimo pewnych perturbacji, trudności, udało mi się w nim uczestniczyć.
Nie żałuję spontanicznej decyzji, bo wydarzenie było warte poświęcenia.
Z drugiej strony, odczuwam pewien niedosyt, bo mimo iż setlista Włochów
nie była krótka, to chciało się więcej. Jestem przekonany, że przy
następnej okazji będę chciał po raz kolejny zobaczyć twórców „The Eighth
Mountain” na żywo. Mam nadzieję, iż nie będę musiał na to zbyt długo
czekać! Kto nie był, niech żałuje!
Marcin Magiera