2020.02.24 – RHAPSODY OF FIRE + THE UNITY + SKELETOON Warszawa, Progresja



Zapowiadany na styczeń 2016 roku koncert RHAPSODY OF FIRE niestety nie doszedł do skutku, a sam zespół zapewniał, że zreflektuje się w niedalekiej przyszłości. Na ten moment trzeba było jednak czekać aż cztery lata! W tym czasie w zespole zaszły poważne zmiany (zwłaszcza personalne) i kiedy wydawać by się mogło, że Włosi nie podniosą się już z kolan, rzeczywistość pokazała coś zupełnie innego. Alex Staropoli pomimo dyskomfortowej sytuacji nie poddał się; skład został zrekonstruowany i na chwilę obecną pionierzy symfonicznego power metalu działają pełną parą. Dlatego, kiedy pojawiła się informacja, że RHAPSODY OF FIRE w końcu zawitają do Polski, żywiłem wielką nadzieję, że będzie mi dane uczestniczyć w tym wyjątkowym wydarzeniu. Jak się jednak okazało, im bliżej koncertu, okoliczności stawały się coraz mniej sprzyjające. Kolejne wydarzenia/sytuacje utwierdzały jedynie w przekonaniu, iż tego dnia zostanę w domu… Kiedy moja absencja została już prawie przesądzona, nagle stał się cud (wielkie podziękowania dla pewnych osób, które nie bacząc na nic, po prostu chciały pomóc!). Tak też tuż po 17 bez wahania rzuciłem wszystko, wsiadłem do auto i ruszyłem do Warszawy. Miałem świadomość, że nie zdążę na czas, a po drodze mogę natrafić na korek, który całkowicie mógłby zniweczyć całe przedsięwzięcie, ale wiecie co? Miałem silne przeczucie, że tego wieczoru w Progresji wydarzy się coś wyjątkowego, dlatego podjąłem ryzyko.

Na miejsce przybyłem w momencie kiedy na scenie prezentowała się formacja THE UNITY. Jest to stosunkowo nowa grupa, ale nie można powiedzieć by jej szeregi zasilali nowicjusze. Żeby nie być gołosłownym napomknę, że w tejże kapeli udzielają się doświadczeni muzycy, a wśród nich m.in. członkowie GAMMA RAY; perkusista Michael Ehré oraz pogodny gitarzysta, Henjo Richter. Ponadto grupę (w zastępstwie) wspierał basista EDGUY, Tobias Exxel.
Przyznam, że do tej pory nie śledziłem poczynań THE UNITY przez co nie miałem też większej styczności z ich twórczością, a ta jak na krótki staż wydaje się dość imponująca – od 2017 nagrali trzy albumy studyjne! Nieznajomość ich dorobku wcale nie przeszkodziła w odbiorze koncertu. Panowie prezentowali się z jak najlepszej strony, a wykonywane numery robiły naprawdę pozytywne wrażenie – dodatkową niespodzianką było wykonanie klasyka GAMMA RAY w postaci „Send Me a Sign”. Uwagę zwracało pozytywne nastawienie muzyków, szczególnie wokalisty. Jan Manenti oprócz warsztatu i mocnego głosu, na scenie nie ogranicza się wyłączenie do śpiewania, ale potrafi nawiązać dobry kontakt z publiką. Dlatego mimo nieznajomości repertuaru, koncert THE UNITY oglądało/słuchało się z przyjemnością. Było na tyle dobrze, iż w niedalekiej przyszłości zamierzam nadrobić muzyczne zaległości wydawnicze tego zespołu.

The Unity

Nie ma jednak co ukrywać, ten wieczór należał do kogoś zupełnie innego – mowa oczywiście o włoskich piewcach metalowej symfonii. Byłem cholernie ciekaw jak zrekonstruowany RHAPSODY OF FIRE poradzi sobie na żywo, bo wydawniczo – mowa o bardzo udanym „The Eighth Mountain” – panowie wspięli się na wyżyny. Najnowszy album Włochów uważam za jeden z lepszych w ich dotychczasowej karierze. Dlatego niezmiernie ucieszyła mnie informacja, że oprócz celebrowania rocznicy kultowego albumu „Dawn of Victory”, tego wieczoru muzycy wykonają w całości premierowy materiał! Sama dekoracja sceny nawiązywała właśnie to tego drugiego – banery wykorzystywały grafiki z ostatniej płyty. Co prawda przystrojenie było skromne, ale to co miało się wydarzyć tuż przed 22 rekompensowało wszystko z nawiązką. Kiedy przygasły światła, a z głośników „poleciało” intro „Abyss of Pain”, emocje nabierały na sile. Pod sceną zrobiło się tłoczniej, chociaż ogólnie jeżeli chodzi o frekwencję, do pełnego zapełnienia było daleko. Muzycy po kolei zajmowali swoje stanowiska na scenie, a ostatni pojawił się następca Fabio Lione, Giacomo Voli i wtedy zaczęła się powermetalowa uczta. Pierwsza część koncertu była w całości poświęcona ostatniemu wydawnictwu, a ja byłem w pełni usatysfakcjonowany, że mogłem na żywo skonfrontować ten niezwykle udany materiał. Nie zawiodłem się ani na moment i powiem więcej – koncert mijał mi w oka mgnieniu. Muzycy z każdym kolejnym utworem pokazywali klasę i kunszt. Instrumentalnie nie można było się do niczego przyczepić, a każdy z muzyków odpowiednio dbał o nienaganne wykonanie. Najmniej aktywny – przynajmniej wizualnie – był perkusista Manu Lotter. Spokojnie i bez większego wysiłku odgrywał wszystkie partie, a jak wiadomo w tymże zespole bębniarze mają co robić. Trochę to dziwnie wyglądało kiedy kanonady dźwięków wylewały się zza zestawu, który obsługuje tak opanowany instrumentalista. Również sam Alex Staropoli nie tryskał sceniczną energią i ze stoickim spokojem, w skupieniu wtórował reszcie zespołu. Najbardziej aktywnymi osobami byli trzej muzycy usytuowani na pierwszym planie. Basista Allesandro Sala dumnie eksponował pokaźnych rozmiarów sześciostrunowy bas, a przy tym nie pozostawał długo w jednym miejscu. Najbardziej aktywną osobą był Giacomo, który nie tylko świetnie wykonywał wszystkie partie wokalne, ale umiejętnie rozgrzewał atmosferę zachęcając zgromadzonych do wspólnej zabawy. Świetne wrażenie robiły popisy gitarowe – Roby De Micheli ewidentnie zna się na swoim fachu i swobodnie, na luzie spełniał swoje obowiązki. Z czystą przyjemnością obserwowało się RHAPSODY OF FIRE w akcji, widząc że jest to zgrana ekipa.
Chłonąłem kolejne dźwięki z uśmiechem na twarzy i jak dało się zaobserwować, pozytywne odczucia towarzyszyły nie tylko mojej osobie. Zgromadzeni z aprobatą przyjmowali nowe kawałki, ale największy aplauz pojawiał się przy okazji prezencji starszego materiału. W ramach oficjalnej części Włosi wykonali pięć szlagierów w tym m.in. „Dawn of Vicotry”, „The Village of Dwarves”, gdzie Giacomo zachęcał do wspólnych podrygów, czy też torpedowy „Holy Thunderforce”, a ten jak można się domyślić, wzbudzał spore emocje. Na tym jednak nie koniec. Na bisy zespół nie kazał długo czekać. Włosi uraczyli zgromadzonych kolejnymi trzema klasykami; „The March of the Swordmaster”, „Land of Immortals” oraz „Emerald Sword”. Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, dlatego chwilę po północy wieczór w towarzystwie RHAPSODY OF FIRE dobiegł końca…

Powiem tak, jak dla mnie, koncert był bardzo udany i jestem szczęśliwy, że mimo pewnych perturbacji, trudności, udało mi się w nim uczestniczyć. Nie żałuję spontanicznej decyzji, bo wydarzenie było warte poświęcenia. Z drugiej strony, odczuwam pewien niedosyt, bo mimo iż setlista Włochów nie była krótka, to chciało się więcej. Jestem przekonany, że przy następnej okazji będę chciał po raz kolejny zobaczyć twórców „The Eighth Mountain” na żywo. Mam nadzieję, iż nie będę musiał na to zbyt długo czekać! Kto nie był, niech żałuje!

Rhapsody of Fire
Rhapsody of Fire
Rhapsody of Fire

Marcin Magiera

Dodaj komentarz