2025.06.09 – SANTANA – Łódź, Atlas Arena

Carlos Santana to taki współczesny król Midas. Ma dar złotego dotyku. Delikatnie muskając struny gitary elektrycznej zapisał się złotymi zgłoskami w historii muzyki. Złote są też płyty, których miliony sprzedał dotąd na całym świecie. Santana jest bez wątpienia postacią nietuzinkową. Dźwiękowym czarnoksiężnikiem. Potrafił zeswatać sztukę z komercją. Ożenić ambitne granie z listami przebojów. Od pół wieku udanie łączy rock, jazz, muzykę latynoską i afrykański folklor z radiowym mainstreamem. Wprowadził tę przedziwną miksturę do kanonu światowej popkultury. Spopularyzował gorące brzmienia Ameryki Południowej w kapitalistycznej Europie i przemysłowej Azji. Jego wizerunek kojarzą niemal wszyscy – chociaż nie każdy potrafi wymienić tytuły największych przebojów sympatycznego Kapelusznika.

Koncert Santany i towarzyszącej mu grupy to wydarzenie, którego przegapić nie wypada. Jeśli jesteś fanem rockowej klasyki i miłośnikiem gitarowych solówek – musisz doświadczyć tego chociaż raz w życiu. Będziesz mieć co wspominać przez wiele lat. Poniedziałkowy występ artysty w łódzkiej Atlas Arenie był moją drugą okazją do podziwiania na żywo latynoskiego wirtuoza, zatem mogę uważać się za wybrańca losu. Zwłaszcza, że Carlos i jego świta zaserwowali przekrojowy zestaw najważniejszych dokonań z całej przebogatej kariery.

To kolejny wykonawca, dla którego czas jest niezwykle łaskawy. Trudno uwierzyć, że pan Carlos w przyszłym miesiącu obchodzić będzie swoje 78 urodziny. Ów sędziwy wiek w żaden sposób nie wpłynął na poziom gry naszego bohatera. Co najwyżej nieco ograniczył swobodne zachowanie artysty. Gitarzysta przemierza teraz scenę drobnymi kroczkami i dyskretnie wspomaga się podczas gry ustawionym z tyłu krzesełkiem. Nadal jednak uśmiecha się szelmowsko pod wąsem i chętnie dośpiewuje refreny swoich hitów. I widać, że wciąż sprawia mu to radość.

Bieżącą trasę ochrzczono mianem „Oneness”. Taką nazwę nosił nagrany w 1979 roku album Mistrza. Tytularna zbieżność jest tu czysto przypadkowa Nie oznacza odgrzewania repertuaru tegoż longplaya – tym bardziej że rocznica publikacji zdecydowanie do okrągłych nie należy. Co więcej – podczas koncertu nie przypomniano nawet najmniejszego fragmentu „Oneness”. Ot, taki paradoks. Aktualne tournee nie promuje też żadnej nowej płyty – ostatni jak dotąd premierowy album Santany zatytułowany „Blessings and Miracles” ukazał się cztery lata temu. Czymże jest zatem obecna podróż muzycznego kolektywu po świecie? Przesłaniem pokoju dla zwaśnionych plemion. Celebracją życia i miłości. Bo uprawianie sztuki nie potrzebuje pretekstu.

Licznie zgromadzona łódzka publiczność miała tego wieczoru okazję podziwiać iście mistrzowską konstelację instrumentalistów. Carlos zawsze otacza się najlepszymi. Na basie od lat towarzyszy mu Benny Rietvield. Na instrumentach klawiszowych czaruje David K. Mathews. Perkusjonalia obsługują Karl Perazzo i Paoli Mejias. Na drugiej gitarze wspomaga szefa Tommy Anthony. Śpiewają Ray Greene i Andy Vargas. Wszystko zaś trzyma w ryzach Cindy Blackman Santana – niezwykle utalentowana perkusistka, kojarzona z długoletniej współpracy z Lennym Kravitzem, prywatnie żona Carlosa. Słuchanie jej precyzyjnego bębnienia to przysłowiowa wisienka na torcie.

Punktualnie o 20:00 z głośników przywitała nas etniczna introdukcja, zobrazowana stosowną projekcją na telebimie. Na scenę wkroczył cały dziewięcioosobowy zespół i od razu na wstępie zaserwował jeden z największych asów w rękawie – „Soul Sacrifice”. Skądinąd repertuar Santany aż roi się od samych mocnych punktów i muzycy naprawdę mieli z czego wybierać. Przebojowe „Maria Maria” zdyskontowano legendarnym „Black Magic Woman”. Po nim „Gypsy Queen” i rozbujane do granic możliwości „Oye Como Va”. Nóżka mimowolnie rwała się do tupania. A tu wszystkie miejsca siedzące – nawet krzesełka przed samą sceną. Taka organizacyjna zmora ostatnich lat. Rozochoceni słuchacze – podobnie jak na niedawnym krakowskim koncercie Roda Stewarta – szybko udowodnili, że przy takiej muzyce foteliki raczej przeszkadzają. Zresztą sam Carlos rzucił później dowcipnie – „jesteście zbyt młodzi na siedzenie przy moim graniu”. Gorącą atmosferę podtrzymało „Everybody Everything”. Chwilę wytchnienia (i wzruszenia) zapewnił za to klasyk absolutny – „Samba Pa Ti”.

Warto podkreślić, że Carlos nie przejawia skłonności celebryckich. Nie gwiazdorzy. Daje szansę zabłysnąć swoim współpracownikom. Stąd też długie i efektowne solo basu Benny’ego Rietvielda. Stąd swoboda obu wokalistów jak również parokrotne wyjście na pierwszy plan gitary Tommy’ego Anthony. No i przede wszystkim brawurowy popis perkusyjny szanownej małżonki pod koniec setu podstawowego. W międzyczasie wybrzmiały jeszcze takie evergreeny jak „No One To Depend On”, „Open Invitation”, „Corazon Espinado” czy ostatni przed bisami „Foo Foo”.

Nieśmiertelny rytuał: „zejście ze sceny-gromka owacja-powrót aby zabisować” przebiegł zgodnie ze schematem wzorcowego koncertu rockowego. Carlos Santana uraczył przybyłych krótką przemową o jedności gatunku ludzkiego. Następnie zagrano podniosły „Toussaint L’Overture”. Na koniec zostawili dla nas swój największy radiowy przebój – „Smooth”. Tu już wszystkie sektory pląsały beztrosko.

Bez wątpienia był to koncert, który spełnił oczekiwania sympatyków artysty. Teraz pozostaje tylko życzyć Carlosowi zdrowia i dobrej kondycji, aby mógł uskrzydlać nas swoją muzyką jeszcze długie lata. Trasy nie anonsowano na szczęście mianem „pożegnalnej” – stąd nadzieja, że Santana jeszcze do Polski powróci.

Michał Kass

Organizatorem koncertu była firma Live Nation.

Dodaj komentarz