Rod Stewart z zespołem towarzyszącym pojawił się na dwóch koncertach w Polsce w ramach trasy „One Last Time”. Trasa ta w zamierzeniu ma być zwieńczeniem podróżowania po całym świecie i pożegnaniem artysty z fanami. Zbytnio nie przywiązywałbym się do tej deklaracji. To raczej nośny slogan reklamowy, mający na celu podkręcenie zainteresowania wydarzeniem. Nie tacy już się zarzekali, że kończą swą muzyczną tułaczkę – a potem ją wznawiali.
Niby nie powinno się wypominać wykonawcom ich wieku. Trudno jednak przejść obojętnie wobec faktu, że sir Rod skończył w styczniu tego roku równe osiemdziesiąt lat. To całkiem imponująca liczba jak na wciąż aktywnego zawodowo piosenkarza. Mimowolnie posłużę się więc tutaj pewną analogią. Piętnaście lat temu miałem okazję podziwiać na żywo Leonarda Cohena. Legendarny kanadyjski bard miał wówczas 76 lat. W chwili swojego występu był najstarszym koncertującym artystą, jakiego dotychczas słuchałem na żywo. I wydawało mi się wtedy (rok 2010), że te siedemdziesiąt sześć lat to jest górna granica dla wykonawcy estradowego. Do tego dodajmy jeszcze specyfikę koncertu Cohena – same spokojne ballady, zero ruchu scenicznego. Tym większy kontrast stanowi zatem obejrzany właśnie recital Roda Stewarta i jego licznej świty w krakowskiej Tauron Arenie. Tu dynamika niemal unosiła sufit obiektu. Zresztą osiemdziesięcioletni Brytyjczyk to wciąż nieokiełznany wulkan energii.
Kończąc ten wstydliwy wątek metrykalny muszę jeszcze chwilę zatrzymać się na krótkim opisie słuchaczy. Długoletnia obecność Stewarta na listach przebojów sprawiła, że jego publiczność jest obecnie wielopokoleniowa. Obserwując przed koncertem powoli zapełniające się sektory zauważyłem więc spory rozstrzał wiekowy. Przeważały oczywiście osoby starsze, pamiętające złote lata popularności piosenkarza. Zaskoczyła mnie natomiast całkiem spora reprezentacja młodzieży. W ostatnich latach na występach znanych wykonawców jest to niestety coraz rzadszy widok. Rod niewątpliwie jest spoiwem łączącym różne generacje fanów.
Innego zdania byli najwyraźniej pomysłodawcy układu widowni na hali. Czyżby spodziewano się wyłącznie publiki senioralnej? Całkiem możliwe. Przewidziano wyłącznie miejsca siedzące. Nawet na płycie hali naprzeciwko sceny ustawiono krzesełka. Kilkanaście lat wcześniej oglądałem stadionowy występ Roda w Rybniku i wówczas fani na murawie oklaskiwali swego idola na stojąco. Czwartkowy wieczór w Krakowie bardziej przypominać miał więc nobliwą galę w filharmonii. Jak się okazało – nie na długo. Ale o tym za chwilę.
Rod Stewart – mimo swych zdecydowanie rockowych początków w grupie The Faces – odbierany jest w powszechnej świadomości jako gwiazda komercyjnego popu. Piosenkarz zasłynął wszak najbardziej jako wykonawca miłych dla ucha przebojów, z których wiele przeszło już do klasyki popkultury. Zgromadzona w Krakowie publiczność przybyła na koncert, aby posłuchać znanych z radia hitów. A także aby podziwiać ten słynny, lekko zachrypnięty wokal gwiazdora i obejrzeć na własne oczy słynną blond czuprynę Roda. I dostała to wszystko w stu procentach. A dla głównego bohatera imprezy czas jakby stanął w miejscu.
Po hałaśliwej introdukcji imitującej przemarsz szkockich kobziarzy z głośników zabrzmiały pierwsze takty „Tonight I’m Yours (Don’t Hurt Me)”. Kurtyna opadła, ujrzeliśmy uśmiechniętego Stewarta i cały zespół towarzyszący. Dobrze, że scena w Tauron Arenie ma pokaźne rozmiary. Inaczej mogłoby im tam być okrutnie ciasno. Skład liczył kilkanaście osób. Oprócz sekcji rytmicznej, dwóch gitarzystów, klawiszowca i saksofonisty bardzo istotne ogniwo stanowiły skąpo odziane blond niewiasty. Same w sobie stanowiły niewątpliwą atrakcję wizualną, ale urodziwe panie miały do zaoferowania coś więcej niż tylko rytmiczne gibanie się w takt piosenek. Kilka z nich pełniło rolę chórzystek, reszta dziewczyn okazała się natomiast świetnymi instrumentalistkami. Grały na skrzypcach, bongosach, przeszkadzajkach a nawet na harfie. Aranżacje były przez to chwilami zbyt przesłodzone, ale taka już specyfika profesjonalnego koncertu gwiazdy pop.
Artysta potrzebował nieco czasu na rozgrzewkę. W pierwszych utworach sprawiał wrażenie trochę wycofanego i jego śpiew oraz ruch sceniczny określić można było mianem zachowawczy. Im dłużej jednak trwała impreza, tym bardziej rozkręcał się jej bohater. Gdzieś tak od połowy występu hulał już po deskach sceny jak słynny kolega po fachu – Mick Jagger. Tylko pozazdrościć takiej kondycji.
Repertuar Roda Stewarta w dużej mierze opiera się na kompozycjach cudzego autorstwa, które nasz sympatyczny brzydal rozsławił w swoim wykonaniu. Również program krakowskiego występu naszpikowany był coverami. Po skocznym „Having a Party” usłyszeliśmy więc znane z dorobku Bonnie Tyler „It’s a Heartache”. Uhonorowano także pamięć Tiny Turner wykonując „It Takes Two”. Stewart rzadko wraca na koncertach do czasów The Faces – tutaj uczynił to tylko dwukrotnie. Oprócz jazgotliwego „Ooh La La” dużo później znalazło się jeszcze miejsce dla „Stay With Me”. Było też swoiste motto życiowe Anglika – „Some Guys Have All the Luck”. Piosenkarz szybko nawiązał dobry kontakt z publicznością i zachęcał ich do wspólnego śpiewu. Pierwszą okazją ku temu była słynna ballada „The First Cut Is the Deepest” a zaraz po niej bujający „Tonight’s the Night (Gonna Be Alright)”. Za to „Forever Young” jest niemalże numerem autobiograficznym – patrząc na niezwykłą formę osiemdziesięciolatka.
Jak wspomniałem powyżej – ustawienie na płycie obiektu krzesełek zdecydowanie nie było najlepszym pomysłem. Uwidoczniło się to podczas skocznego „Young Turks”. Emocje sięgnęły zenitu – zgromadzona tuż przed sceną krakowska publiczność nagle powstała z krzesełek i ruszyła w kierunku estrady. Spontanicznie w jej ślady poszło też wielu słuchaczy siedzących dotąd w wyższych sektorach. Przerażonym dziewczynom ze służby porządkowej nie od razu udało się opanować sytuację. W efekcie płyta obiektu zaroiła się od podskakujących i tańczących fanów. Nikomu nie przyszło już do głowy siadać. Zwłaszcza, że za chwilę zabrzmiał jeden z najstarszych autorskich przebojów Roda – folk rockowy „Maggie May”. Chwilą oddechu był klasyk „I’d Rather Go Blind”. Stewart zniknął po nim ze sceny, aby chwilę odsapnąć i zmienić ubiór. W tym czasie reszta muzyków wykonała „Lady Marmalade”, co dawało pretekst do popisu wokalnych umiejętności ślicznotek z chórku. Rod powrócił przy blasku dyskotekowej kuli i miarowym rytmie „Baby Jane”.
O tym, że piosenkarzowi nie jest obojętna aktualna sytuacja za naszą wschodnią granicą świadczyła wymowna dedykacja poprzedzająca wykonanie „Rhythm of My Heart”. Na ekranach za plecami muzyków wyświetlono obrazy walczącej Ukrainy oraz wizerunek prezydenta Zełenskiego. Efekt potęgował jeszcze żółto-niebieski strój Stewarta w trakcie śpiewania tego utworu. Szef dał swojej gromadce kolejną okazję do samodzielnej prezentacji w postaci skocznego „Proud Mary”. Resztę występu wypełniły już same evergreeny – „I Don’t Want to Talk About It”, „If You Don’t Know Me by Now”, nieco obciachowe „Da Ya Think I’m Sexy?” czy chóralnie odśpiewane „Sailing”, które zamknęło właściwą część programu. Oczekiwanie na bis ograniczono do niezbędnego minimum. Na pożegnanie zagrano „Sweet Little Rock & Roller”.
Spektakl dopracowano w najmniejszych detalach. Oprócz doskonałej współpracy muzyków na pochwałę zasługuje selektywność realizacji dźwięku oraz bardzo dobre wykorzystanie telebimów. Pomysłowe wizualizacje i dynamiczne ujęcia występujących bardzo pomagały w odbiorze. – zwłaszcza osobom siedzącym daleko od sceny. To był bardzo miło spędzony czwartkowy wieczór. Koncert, który podobał się nawet osobom nie słuchającym na co dzień takiej muzyki – o czym zaświadcza niżej podpisany.
Michał Kass