2025.04.16 – MICHAEL SCHENKER, ROOK ROAD, MOONDAY6 – Kraków

250416-schenker

W sumie podoba mi się to, że Michael Schenker otacza się świetnymi wokalistami. Lubię kiedy na jego płytach gościnnie pojawiają się sławy, ale też przyznać mu trzeba że odkrył parę talentów. Generalnie zamysłem obecnej trasy była celebracja 50-lecia pojawienia się Schenkera z grupie UFO. Tym samym wiadomo było, że setlista będzie złożona w całości z repertuaru tej grupy. Na albumie studyjnym z remakami tych utworów w utworze „Mother Marry” zaśpiewał Erik Gronwall (ex-HEAT, ex-SKID ROW).  I właśnie jego gitarzysta zaprosił na bieżącą trasę.

Zacznijmy od początku. Tego wieczoru w krakowskim Kwadracie miały zagrać dwa supporty. Moonday6 i Rook Road. Muzyka tego pierwszego była dla mnie niespodzianką, ale ufałem, w wybór Schenkera. I muszę przyznać, że chłopaki spełnili oczekiwania. Ich muzyka oparta na umiarkowanie przesterowanych gitarach czerpała z jednej strony z amerykańskiego grania, ale sporo można było wyłapać punkowej maniery. Do tego muzycy obdarzeni charakterystyczną aparycją. Gitarzysta z czerwonym Gibsonem, kapeluszem na głowie i nagim torsem dodawał punkt do klimatu. Fryzura wokalisty i makijaż przywodziły nieco atmosferę emo, a może electro-popu lat 80-tych. Ważnym był jednak jego wokal. Wysoki – i zaskakująco nadający charakteru. Owszem, nie ustrzegał się nieczystości, ale zrobił na mnie na tyle pozytywne wrażenie, że zapragnąłem zgryźć się w studyjne dokonania grupy. Odniosłem wrażenie, że w mniej przesterowanych fragmentach strój gitar jakoś się porozłaził… ale co zrobić – taka niechlujna maniera to nieodłączny element rocknrolla. Wokalista przygotował się i na początku z fałszywą skromnością rzucił kilka słów w naszym języku, po czy oznajmił, że to wszystko co potrafi po polsku. Podczas całego koncertu jednak zaskakiwał nas w tej materii. Podczas ich występu pod sceną młodzież zrobiła młyn, ku zaskoczeniu spokojnie wbitych w barierki starszych fanów Schenkera. Ja przyznam, że dopisuję zespół do listy wartych oglądania.

Rook Road poznaliśmy w zeszłym roku przed koncertem Glenna Hughesa w Krakowie. Wiedziałem zatem czym się to je. Zespół całkiem niedawno wydał nowy album studyjny, ale tak po prawdzie oszczędnie potraktowali ten repertuar. Być może jeszcze nie był ograny. A może chcieli nam zaserwować w pierwszej kolejności zestaw znanych kawałków. W pewnym sensie poczułem niedosyt. A może i to zaplanowane, po to aby połechtać publiczność i sprowokować do sięgnięcia po więcej. I tu podoba mi się formuła. Zespół generalnie obraca się klimatach rocka podszytego barwami purpury i tęczy, ale wokal nadaje bardziej glamowego kolorytu. To były naprawdę udane trzy kwadranse, podczas których skupiliśmy się na materiale. Chłopaki ewidentnie zadowoleni z przyjęcia wyciskali z siebie siódme poty – dosłownie. Zaprezentowali swój materiał z dozą luzu, ale i profesjonalnego podejścia. Oczywiście oba zespoły po koncertach dostępne były przy swoich stanowiskach z merchem na pogaduchy. A zainteresowanie było spore.

Ekipa Schenkera pojawiła się na scenie zgodnie z planem o 21:35. Od razu przeszli do rzeczy. Sam mistrz zajął miejsce po prawej stronie sceny, i w charakterystycznej dla siebie futrzanej czapie, odgrywał swoje partie. Parokrotnie zaledwie podczas koncertu pojawił się w centrum. Pomyślałem wówczas że ludzie na prawym balkonie mają kłopot z widocznością, z uwagi na podwieszony głośnik. Michael wspierany przez swoją stałą ekipę, oraz charyzmatycznego wokalistę, serwował klasyk za klasykiem. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, a momenty kiedy Erik wspomagał ekipę na gitarze akustycznej miały szczególne brzmienie. Zaznaczyć trzeba, że jakość nagłośnienia była tego wieczoru zdecydowanie ponadprzeciętna jak na warunki tej miejscówki. Dla mnie wszystkie zespoły brzmiały świetnie, a przemieszczałem się podczas tych koncertów. Każdy ma swoje ulubione kawałki danego zespołu, ale podczas pewniaków jak „Lights Out”, czy „Doctor, Doctor” tłum wręcz odleciał. Gronwall okazał się świetnym wyborem do tego repertuaru, ale skłamałbym, że jego wysoki głos pasował do wszystkich kawałków. Może dwukrotnie miałem podskórne wrażenie, że niższa maniera lepiej by się sprawdziła. Ale, że jestem fanem wokalisty i nie widziałem go wcześniej na żywo, ten koncert przedstawiał dla mnie dodatkową wartość. Zresztą pewnie nie tylko dla mnie.

Szkoda tylko, że wydarzenie nie odbyło się jeszcze w większej miejscówce, po ścisku sądząc – koncert musiał być wyprzedany. Kwardat swoją kubaturą mógł zapewnić rozwieszenie kurtyny z logo i w miarę komfortowe rozmieszczenie muzyków. Zaserwowano też całkiem przyzwoite oświetlenie. Jednak w rozmowach w kuluarach niejedna opinia mówiła, że to artysta na większe sceny. Ale kto wie – może to było salomonowe rozwiązanie.

Był moment, że byłem wielkim fanem Michaela i nawet uświadomiłem sobie, że to artysta, którego koncertówek posiadam najwięcej w swojej płytotece. Ale dotychczas nie widziałem go na żywo. Upiekłem zatem dwie pieczenie na jednym ogniu. Zobaczyłem jednego z moich ulubionych gitarzystów i to w takim zestawie utworów! A jeśli doliczyć fakt możliwości wysłuchania Gronwalla jako frotmana, zrobiła się z tego już poważna muzyczna uczta. Ja byłem zachwycony.

Piotr Spyra

Dodaj komentarz