Trochę czasu minęło od poprzedniej wizyty Queensryche w Polsce. Co ciekawe zespół nie koncertował w naszym kraju w ramach promocji ostatniego długograja, tymczasem obecna trasa sięga do korzeni i zagorzały fan formacji może odnieść wrażenie, że coś nas ominęło. Może popularność zespołu na papierze wygląda lepiej niż w rzeczywistości, ale przypuszczać należy, że właśnie z tego powodu organizator postanowił przenieść koncert do mniejszego klubu. Okazało się to zabiegiem trafionym, bo Proxima wyła wypełniona po brzegi.
Jako suport na tą trasę wybrano Night Demon, którzy wywiązali się z zadania rozgrzania publiczności doskonale. Ja wprawdzie odrobiłem lekcje i przygotowałem się, zapoznając się (z poślizgiem) z najnowszym krążkiem, jednak set który przygotowali był raczej przekrojowy. Owszem z przewagą utworów z „Outsider”, ale przyznam że starsze kawałki połechtały moje poczucie estetyki. Night Demon zyskali pewnie tymi występami wielu nowych fanów (w tym niżej podpisanego). Ich muzyka, którą można porównać do miksy starego maiden, starej metki… i starego… czegokolwiek z lat 80-tych, sprawdzał się w niewielkiej sali. Trio miało ograniczone miejsce na scenie, ale kompletnie im to nie przeszkadzało. Weszli i pozamiatali. Te 45 minut spędziłem z uśmiechem na twarzy, wyszarpanymi „stopą” bebechami i… bólem uszu. Nagłośnienia niestety nie można wymienić na liście superlatywów tego koncertu.
Setlista Queensryche nie była tajemnicą. Oczywiście jeśli mowa o regularnym programie. Bowiem w zależności od lokalizacji zespół wprowadzał zmiany w bisach. Kiedy ekipa pojawiła się na scenie energia udzieliła się publiczności błyskawicznie. Faktycznie stare kawałki mają swój urok odegrane tak wiernie po latach. Todd La Torre radzi sobie ze wszystkimi górkami doskonale. A całość po prostu robi mega wrażenie. Pomiędzy utworami z EPki a „Warning” zespół zamarkował zejście ze sceny. Ale przecież nie z nami te numery. Skandowanie nazwy zespołu przyniosło natychmiastowy efekt. Konferansjerki nie było zbyt wiele, za otrzymaliśmy dokładnie to czego można było oczekiwać. Kapitalnie odegrane obie pierwsze płyty. Niestety i tym razem było zbyt głośno. Pisząc te słowa dwa dni później odczuwam ból lewego ucha. Część z moich znajomy narzekało na jakość dźwięku. Ja z kolei przemieszczając się po sali, nie zauważyłem tego w żadnym miejscu. Kiedy przytłumiłem nieco uszy – słyszałem wszystkie smaczki. Tu na przykład zrobił na mnie wrażenie głos Eddiego Jacksona. Jego chórki były wyśmienite. Niedosyt pozostawiły bisy. Otrzymaliśmy „Prophecy”, który na niektórych koncertach w ramach trasy był w regularnej części, oraz „Screaming in Digital”. Więc cały koncert oparty był spójny, bo faktycznie na starych kawałkach. Żal było wiedzieć, że na niektórych koncertach utworów było więcej. Sporo więcej. A ich dobór zahaczał niejednokrotnie o „złoty” okres działalności zespołu, czyli „O:M” i „Empire”.
Wraz ze znajomymi trochę usprawiedliwialiśmy zespół. A, że to końcówka trasy, a to ktoś wyczytał, że Todd nie czuł się tego dnia najlepiej. Ale prawdą jest, że o ile uwielbiam zespół i biorę w ciemno każdy ich koncert, tak niedosyt trochę pozostał. Suma summarum byłem bardzo zadowolony, ale brzmienie i dobór bisów pozostawił nieco niesmaku.
Zapewne wielu z obecnych tego wieczoru fanów miała podobne odczucia… a i tak pojawią się na każdym kolejnym występie Queensryche w naszym kraju w przyszłości. Co i ja spokojnie mogę zadeklarować.
Piotr Spyra