Brazylijska grupa Sepultura jest bez wątpienia ikoną ciężkiego grania. Napisała własny rozdział w historii metalu, wyznaczając w nim nowe trendy. Stała się wzorem dla młodszych adeptów mrocznej muzyki i obiektem kultu ogromnej rzeszy maniaków heavy/thrash/death metalu. Poprzez ubogacenie tego gatunku wpływami etnicznymi tradycyjnej kultury brazylijskich Indian zespół uważa się także za ojców nurtu określanego jako „groove metal”.
Pewnie trudno w to uwierzyć, ale bieżąca trasa koncertowa, w ramach której Sepultura zawitała do katowickiego Spodka, wiąże się z obchodami czterdziestolecia powstania grupy. Owszem, ta historia miała swój początek w roku 1984. Inna sprawa, że jedynym świadkiem tamtego wydarzenia pozostaje mocno już posiwiały basista Paulo Jr. Drugi filar zespołu – gitarzysta Andreas Kisser – dołączył bowiem do składu nieco później, czyli w 1987 roku. Wokalista Derrick Green wspomaga starszych kolegów od 1996 roku. Najświeższym nabytkiem jest natomiast młodziutki perkusista Greyson Nekrutman, który zasilił to grono dopiero na potrzeby aktualnej trasy. Nie ma to jednak większego znaczenia. Zatwardziali fani i tak cały czas opłakują absencję obu współzałożycieli zespołu – braci Maxa i Igora Cavalera – uważając obecne wcielenie grupy za pomyłkę. Niesłusznie. Zespół od chwili opuszczenia składu przez braci wydał kilka naprawdę wartościowych albumów. Nie da się jednak ukryć, że nie cieszą się one takim wzięciem jak klasyczne dokonania Brazylijczyków. Być może ta właśnie sytuacja skłoniła artystów do podjęcia decyzji o zakończeniu działalności. Podczas aktualnej trasy dostaliśmy więc przysłowiowe „dwa w jednym” – zarówno celebrację czterdziestolecia jak i huczne pożegnanie. Jak się jednak okazało – niezupełnie zgodne z prawdą. Ale o tym później.
Prawdziwą zmorą metalowych koncertów ostatnich lat staje się przerośnięta ilość grup supportujących. Jedna to przecież za mało. Zwykle są więc minimum dwie. Tym razem zaproszono aż trzy zespoły poprzedzające występ gwiazdy wieczoru. Spokojnie zatem można było potraktować całe wydarzenie jako mini festiwal. I to w środku tygodnia. Chociaż sprowadzanie formacji Obituary do roli zwykłego supportu byłoby jednak lekkim nadużyciem. Amerykańska death metalowa grupa istnieje przecież tak samo długo jak Sepultura i wśród wyznawców tego gatunku cieszy się równie wielkim szacunkiem. Po prostu zbyt sztywno trzyma się jednego schematu twórczego, przez co jej popularność nie przekroczyła nigdy poziomu niszy rynkowej. Dla wielu to niewątpliwie ogromna zaleta.
Zanim jednak na scenie zainstalowała się amerykańska legenda, przyszło nam spędzić pierwsze pół godziny koncertu na obserwacji poczyń ich rodaków z zespołu Jesus Piece. Twórczość kwintetu z Filadelfii określana jest mianem metalcore lub sludge metal. Sprowadza się to do ultraszybkich i krótkich (rzadko przekraczających trzy minuty trwania) numerów. W dorobku mają dopiero dwa pełnowymiarowe wydawnictwa płytowe i swój trzydziestominutowy set wykorzystali głównie na prezentację materiału z ubiegłorocznego albumu „…So Unknown”. Dla fanatyków tego typu grania na pewno był to mile spędzony czas. Reszta spokojnie czekała na dalszy rozwój wydarzeń.
Po krótkiej przerwie technicznej na scenę Spodka wkroczyli dumnie death metalowi giganci z Florydy. Niewątpliwie przyznane grupie Obituary czterdzieści minut czasu na występ okazało się niewystarczające – zarówno dla ich fanów jak i samych muzyków. Widać było, że po tylu latach wciąż dobrze bawią się uprawianą dziedziną sztuki. Postawili oczywiście na set przekrojowy, w którym silną reprezentację stanowiły kompozycje z ostatniego jak dotąd krążka „Dying Of Everything”. Poza tym skupili się na żelaznej klasyce z początków działalności, że wspomnę tu o „Slowly We Rot”, „Chopped In Half” czy „Solid State”. Może i rzeczywiście trochę za krótko, ale przy takiej intensywności przekazu artystycznego chyba jednak wyczerpująco.
Jako ostatnia z grup „rozgrzewających” w zasłużonym katowickim obiekcie pojawiła się ukraińska formacja Jinjer. Czy sprawiedliwie umieszczono ją w programie tuż przed główną gwiazdą? Kwestia dyskusyjna. Zespół Istnieje wszak „zaledwie” piętnaście lat. Pod względem aktualnej popularności medialnej bije jednak Obituary na głowę. To fakt, nawet jeśli trudny do zaakceptowania przez ortodoksyjnych czcicieli ciężkiego grania. Za to ich propozycja muzyczna stanowiła na pewno ciekawy przerywnik między dwoma legendami. Uwagę przykuwała głównie zjawiskowa wokalistka Tetiana Szmajluk, popisująca się naprzemiennie umiejętnością brutalnego growlowania i lirycznego czystego śpiewu. Niemal godzinny występ naszych wschodnich sąsiadów stanowił interesującą mieszankę metalcore’a i djentu z elementami progresywnymi. Wywołał żywiołowy aplauz zwłaszcza u młodszej części publiki.
A właśnie! Nie byłbym sobą, pomijając w relacji z koncertu kwestię frekwencji i metryki. Zatem spieszę donieść, iż w mroźny listopadowy czwartek nobliwa hala Spodka wypełniła się dosyć szczelnie – zwłaszcza na płycie, gdyż sektory siedzące uwidaczniały jeszcze sporo niezajętych miejsc. Co się zaś tyczy średniej wieku publiczności – no cóż… Ujmę to tak – zdecydowana większość przyodzianych w ramoneski i przyprószonych siwizną brzuchatych panów załapała się niewątpliwie na moment premiery przełomowego dla Brazylijczyków albumu „Chaos A.D.” Dla czytelników niezorientowanych – mowa o roku 1993.
Obstawiam, że członkowie zespołu doskonale zdają sobie z tego sprawę. Nieprzypadkowo materiał z „Chaos A.D” zdominował setlistę koncertową bieżącej trasy. Już na przywitanie usłyszeliśmy bowiem „Refuse/Resist” i „Teritory” a zaraz potem „Slave New World”. Brzmiało to naprawdę potężnie. Andreas i Paulo bez wspomagania się obecnością dodatkowego gitarzysty towarzyszącego bardzo wiernie odtwarzali partie płytowe – bez uszczerbku aranżacyjnego. Muskularny Derrick Green dysponuje natomiast o wiele większymi możliwościami wokalnymi niż jego słynny poprzednik. Pośród partii wykrzykiwanych i growlowanych jest też miejsce na melodyjny, czysty śpiew. Najlepszym tego przykładem niech będzie wykonany w drugiej połowie występu utwór „Agony Of Defeat” z ostatniej (jak dotąd) płyty „Quadra”.
Muszę podkreślić, iż muzycy nie poszli na łatwiznę i układając program koncertu uwzględnili także sporo kompozycji z poza „okresu klasycznego”. Był więc skoczny „Phantom Self”, ciężki „Mean To An End” czy epicki, niemalże progresywny „Guardians Of Earth”, w którym oprócz intrygującej introdukcji gitary akustycznej wybrzmiały też partie chóralne i orkiestrowe – oczywiście odtworzone z gotowych sampli, ale dobrze zsynchronizowane z żywą grą obecnych na scenie muzyków. Zamykające ów numer solo gitarowe należy do jednego z najlepszych, jakie zdarzyło się stworzyć panu Kisserowi. Jaka szkoda, że nie napiszą już więcej kawałków w tym stylu. Chociaż, kto wie – może jednak?
Nie zabrakło oczywiście nawiązań do tradycyjnego brazylijskiego folku – najpierw w „Attitude” a nieco później w mocno rozbudowanej wersji słynnego „Kaiowas”, podczas którego do czwórki muzyków dołączyli zaproszeni goście. Tłum wyklaskiwał plemienny rytm wybijany na kilku instrumentach perkusyjnych. Nie chciałbym popadać w przesadę, ale był to naprawdę magiczny moment – duchowe scalenie po obu stronach barierek oddzielających publiczność od sceny.
Z powrotem na ziemię sprowadziły zebranych agresywne thrashowe hymny – „Escape To The Void”, „Dead Embryonic Cells” i „Troops Of Doom”. Do tego nieodłączny cover grupy Motorhead – „Orgasmatron”. Potem jeszcze dwa szybkie ciosy – „Inner Self” i „Arise”, podczas których spora grupa zebranych przypomniała sobie o pogowaniu. I na tym koniec zestawu obowiązkowego. Wspólna fotka z publiką oraz spontaniczne odśpiewanie „Sto lat”. Ale był też bis. Otwarła go krótka solówka perkusyjna, która rychło przerodziła się w przesycony duchem indiańskim „Ratamahatta”. Koniec zaś mógł być tylko jeden. Największy „przebój” zespołu, o ile oczywiście możemy w odniesieniu do grupy Sepultura używać tego typu określeń. W każdym razie bezsprzeczny hit muzyki metalowej drugiej połowy lat 90-tych XX wieku – „Roots Bloody Roots”.
Koniecznie pochwalić trzeba oświetleniowca, który tego dnia wspiął się na wyżyny swych możliwości. Realizator dźwięku też poradził sobie dobrze, chociaż chwilami natężenie decybeli wydawało się jednak nieco przesadzone wobec kubatury poczciwego Spodka. No i jeszcze brawa dla osoby odpowiedzialnej za animacje i grafiki podczas występu gwiazdy wieczoru. Miło móc czasem obejrzeć zbliżenie twarzy gitarzysty grającego jakąś natchnioną solówkę. Trochę szkoda, że zespoły supportujące nie dostały szansy skorzystania z ekranów, w zamian eksponując jedynie swoje logo na ogromnym bannerze za sceną. Ale są to dosyć powszechnie stosowane praktyki i dla częstych bywalców imprez muzycznych nie stanowią raczej zaskoczenia.
Puentą do niniejszego tekstu niech natomiast będzie informacja, która obiegła media nazajutrz po koncercie. Otóż oficjalnie potwierdzono udział zespołu na przyszłorocznym Mystic Festival w Gdańsku. Wygląda zatem na to, że opisany powyżej występ wcale nie był ostatnią okazją na ujrzenie Sepultury w Polsce. Co więcej, cała ta operacja związana z rzekomym zakończeniem kariery wydaje się być strategią długodystansową. A może zwykłym blefem marketingowym? Historia rocka zna już takie przypadki. Zresztą – czy warto kończyć, gdy wciąż ma się coś ciekawego do przekazania? Absolutnie nie! Sepultura udowodniła w Spodku, że to jeszcze nie czas na zwijanie żagli.
Michał Kass