Byłem pozytywnie nastawiony. Internetowa nagonka na rzekomo słabą formę wokalisty, nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, zresztą sytuacja powtarza się cyklicznie. Powrót na łono rodzimego zespołu jednego z niegdysiejszych filarów – Mike’a Portnoya, to dodatkowy element, który nastrajał optymistycznie. Ja w sumie lubię Manginiego, ale trzeba powiedzieć, że jeśli obaj są doskonali technicznie, Portnoy jest jeszcze osobowością. No i dochodzą jeszcze kwestie jego udziału w chórkach. Ale o tym później. Trasa na 40-lecie? Też brzmi dumnie, aż ciężko uwierzyć… nawet na kanwę tego uknułem zabawną historię, jak to musiało być z tym jubileuszem. Pewnie na koniec podstawówki chłopaki postanowili że zakładają zespół… „ok, ale po szkole średniej”. Ale powstanie datują na datę tegoż postanowienia 🙂 Pewnie matematyczne rozważania uwiarygodnią bardziej wersję zespołu, ale… nie wyglądają na tak starych – prawda?
Byłem przekonany, ze organizator przeszacował kubaturę wynajętej hali. Wydawało mi się, że Atlas Arena jest za dużą miejscówką i DREAM THEATER nie jest w naszym kraju na tyle popularny, aby ją zapełnić. Muszę powiedzieć, że miłym zaskoczeniem było – że się pomyliłem. Publika dopisała, zarówno płyta jak i sektory były niemal wypełnione. Myślę, że był to organizacyjny sukces. Problemem był również dobór terminu. Z pozoru rewelacja – niedziela wieczór. Ale była to niedziela na zakończenie długiego weekendu – był moment, że stojąc w korku na autostradzie już zastanawialiśmy się, czy zdołamy dotrzeć. Wszystko jednak poszło zgodnie z planem (dobrze że wyjechaliśmy godzinę wcześniej niż na początku planowaliśmy). Jeszcze tylko kilka spotkań ze znajomymi – i można było zająć dogodne miejsce, w oczekiwaniu na misterium przygotowane przez Amerykanów.
W sumie dobrą praktyką okazuje się to, że DREAM THEATER od lat gra bez supportów, ich intensywne koncerty są dla odbiorcy wystarczającą ucztą. Mogliśmy się też spodziewać sprawdzonej formuły setu podzielonego na dwie części (z 20-minutową przerwą), co przy niemal 3 godzinnym występie naprawdę ma sens. Skoro przyczyną obecnej trasy miał być jubileusz, oczekiwaliśmy zaserwowania istnie przekrojowego materiału. I tak się stało. Oczywistym było wyeksponowanie utworów ze „Scenes From a Memory”, przez wielu uważanego za szczytowe dzieło formacji. Wiadomo było również, że powinniśmy usłyszeć nieco więcej z kultowego „Images & Words”. I oczywiście te oczekiwania zostały spełnione. Miłe jednak było, to że zespół nie potraktował po macoszemu i usłyszeliśmy również utwory z ostatniego okresu działalności, w którym nie uczestniczył Portnoy. Wbrew pozorom nie było to takie oczywiste. Oczywistym było zaprezentowanie nowego singla „Night Terror” który usłyszeliśmy na otwarcie drugiej części setu. Dobór repertuaru uważam za bardzo udany – naprawdę, biorąc pod uwagę kryteria, niewiele z moich życzeń nie zostało spełnionych. Dream Theater przyzwyczaił nas już animacji przygotowanych dla każdej kompozycji – i tak było również tym razem. Ja trochę pożałowałem, że nie było wśród nich miejsca na przebitki z klasycznych telebimów, które prezentowałyby zbliżenia na zespół na żywo. Stałem wprawdzie w połowie długości płyty, ale przypuszczam, że gdybym stał dalej, lub na sektorze – ten brak byłby jeszcze bardziej odczuwalny. No cóż – nie można mieć wszystkiego. W moim odczuciu pierwsza część występu była obdzielona bardziej melodyjnymi utworami, kiedy podczas drugiego zaserwowano nam bardziej progresywne i zakręcone kawałki. Nawet wspomniane animacje stały się bardziej psychodeliczne a wszystko bardziej intensywne. Muzycy okazali się być w świetnej dyspozycji, ale jakoś tym razem byli bardziej powściągliwi wobec zachowania na scenie. Za to James LaBrie zaśpiewał świetnie (z mikro falstartem… zdarzyło mu się zawyć tu i ówdzie). Szczególnie zauważalna była jego niedyspozycja w pierwszym kawałku, ale przyznać trzeba że rozgrzał się błyskawicznie. Publice nie umknęło jednak, ze basista kapeli, który zazwyczaj nie rusza się z miejsca cały koncert – przespacerował się z jednej na drugą stronę sceny – szał 🙂 Jordan Ruddes zawitał na środek z przenośnym zestawem klawiszowym i tam nam trochę posolówkował (chyba nie ma takiego słowa, ale co tam). Wydaje mi się że Portnoy udzielał się wokalnie trochę mniej niż drzewiej bywało, a nawet kilka partii niepotrzebnie przyćmił mu James. Większość z publiczności wiedziała zapewne, że kilka dni wcześniej zmarła jego siostra, a w dzień polskiego koncertu miał odbyć się jej pogrzeb. W kontekście tych wydarzeń Mike i tak nie dał po sobie poznać, że jest w żałobie. Oczywistym było rozświetlenie całej hali telefonami przez publiczność w utworze „Spirit Carries On”. Nawet nie poprzedzono go żadną zapowiedzią – ale my wiedzieliśmy…
Jakiż to był kapitalny koncert! Bardzo się cieszę, że DREAM THEATER oprócz typowego promowania nowych płyt ma czas i jest na tyle popularny, by grać w naszym kraju takie przekrojowe sety. Tego dnia zresztą ogłoszono ich koncert w Operze Leśnej w przyszłym roku. Ależ to będzie brzmiało!… tylko, że mam strasznie daleko… jednak – chyba się wybiorę!
Piotr Spyra