2024.10.17 – DEEP PURPLE, JEFFERSON STARSHIP – Katowice, Spodek

Głośny był ten koncert. Dosłownie i w przenośni. W wymiarze komercyjnym odniósł sukces marketingowy. Spotkał się z tak ogromnym zainteresowaniem, że impreza została wyprzedana. Dokładnie tak – wszystkie bilety rozeszły się jak świeże bułeczki. Chyba niewiele zostało jeszcze miejsc na świecie, gdzie magia Deep Purple wciąż działa tak mocno, jak w naszym kraju. To cieszy. Zwłaszcza, że grupa wydała niedawno rewelacyjną płytę studyjną, udowadniając wciąż drzemiący w szeregach formacji potencjał twórczy.

Koncert był także głośny w znaczeniu bezpośrednim, co przekłada się na ilość ogarniających katowicki Spodek decybeli. Do niedawna żyłem w przekonaniu, że czasy kiepskich akustyków odeszły w niepamięć. Nic bardziej mylnego. Wciąż trafiają się tacy, dla których nagłośnienie koncertu rockowego ogranicza się do ustawienia wszystkich potencjometrów w pozycji maksymalnej. A przecież nie na tym to polega! Odpowiednie nagłośnienie imprezy muzycznej to przejrzyste brzmienie każdego instrumentu. Tymczasem w Spodku zamiast selektywności otrzymaliśmy dudniący w kolumnach hałas. Dodatkowo nieudolny akustyk poległ w kwestii właściwego ustawienia mocy mikrofonu, przez co linie wokalne ginęły w ogólnym rozgardiaszu dźwiękowym. Smutne to i zastanawiające. Zwłaszcza, że Spodek jest jedną z akustycznie najlepszych w Polsce hal koncertowych. Naprawdę trzeba się bardzo postarać, żeby to zepsuć. Okazuje się, że jednak można.

Biorąc zatem poprawkę na opisaną powyżej niedogodność dla uszu, muszę obiektywnie przyznać, że oba występujące tego wieczoru zespoły całkiem nieźle wywiązały się ze swego zadania. Oba – gdyż najpierw na scenicznych deskach pojawił się gość specjalny, amerykańska legendarna grupa Jefferson Starship. Jedynym oryginalnym członkiem spajającym poszczególne składy formacji (jeszcze od czasu Jefferson Airplane) pozostaje wokalista i gitarzysta David Freiberg. Gość ma obecnie 86 lat i każdemu życzyłbym w tym wieku kondycji, jaką zaprezentował sędziwy artysta. Partneruje mu niewiele młodszy perkusista Donny Baldwin, który ma za sobą staż w późniejszej reinkarnacji zespołu, czyli Starship. Składu dopełniają: klawiszowiec Chris Smith, wokalistka Cathy Richardson i najmłodszy w tym gronie gitarzysta Jude Gold. W ciągu niespełna pięćdziesięciu minut zaserwowali nam przekrój przez wszystkie etapy działalności grupy. Były zatem klasyki w rodzaju „Find Your Way Back”, „Miracles” i „Jane”. Nie zabrakło radiowych przebojów Starship z obciachowych lat 80tych – „Nothing’s Gonna Stop Us Now” i „We Built This City”. Najcieplej przyjęto jednak zamykający set „Somebody To Love” upamiętniający epokę Jefferson Airplane.

Deep Purple rozpoczęli swój występ w sposób oczywisty i przewidywalny. Czyli od „Highway Star”. Już w tym momencie dało się odczuć, że forma wokalna Iana Gillana pozostawia sporo do życzenia. Ten jeden raz pomyślałem nawet, że może zbyt cicho ustawiony mikrofon jest wobec niedyspozycji frontmana działaniem celowym. Cóż, prawie osiemdziesiątka na karku jest nie do ukrycia. Do tego dodajmy jeszcze niezbyt zdrowy tryb życia wokalisty. Reszta zespołu wypadła na szczęście znakomicie. Ian Paice mimo swoich 76-ciu lat wciąż pozostaje jednym z najlepszych rockowych bębniarzy wszechczasów! Jego rówieśnik, klawiszowiec Don Airey nadal imponuje błyskotliwymi solówkami na Hammondzie. Basista Roger Glover (78 lat) zawsze cechował się wyważoną grą, stawiając bardziej na solidność niż wirtuozerię. Jedyny młodziak w tym gronie – gitarzysta Simon McBride – jest godnym kontynuatorem dzieła swych wielkich poprzedników. Nie kopiuje wszak ani Ritchie’go Blackmore’a ani tym bardziej Steve’a Morse’a. Gra po swojemu – swobodnie, ale z dużą dozą szacunku dla legendarnej marki, w której szeregach się znalazł.

Repertuar koncertu ułożono według sprawdzonej receptury – trochę nowości i dużo klasyki. Z nagranej niedawno płyty „=1” usłyszeliśmy więc na początek „A Bit On The Side”. Następnie półwieczny „Hard Lovin’ Man” i równie stary „Into The Fire” z ikonicznego albumu „In Rock”. Jako wstęp do „Uncommon Man” posłużyło kilkuminutowe solo gitary. Potem znów dwie nowości, czyli „Now You’re Talkin” i singlowe „Lazy Sod”, które przeistacza się nagle w słynne „Lazy”. Ian Gillan błyszczy tutaj na harmonijce ustnej. Cóż, nadal nie można niestety powiedzieć tego samego o jego śpiewie. Jedyny moment koncertu, gdy nie sposób przyczepić się do jego poczynań, to ballada „When A Blind Man Cries”. Zapewne nieprzypadkowo jest to także jedyna szansa, aby usłyszeć go odpowiednio nagłośnionego. Później znów chowa się za plecami kolegów instrumentalistów.

Podkreślony wideoklipem z ekranu za sceną przebojowy „Portable Door” niepostrzeżenie przechodzi w „Anya”. Wreszcie pora na klawiszowy popis Dona Aireya. To nic, że wciąż stosuje te same patenty. Nieważne, że za każdym razem cytuje parę taktów „Mr Crowley” (ma prawo, skoro grał w oryginalnej wersji hitu Ozzy’ego). Nieistotne, że znowu wplata motywy z Chopina i kończy „Mazurkiem Dąbrowskiego„. Podlizywanie się? To naprawdę nie ma znaczenia. Każdorazowo robi to kolosalne wrażenie! Na przemian wzrusza i wbija w ziemię.

Przedostatnia nowość w zestawie to najbardziej ambitna kompozycja z najnowszej płyty, czyli „Bleeding Obvious”. Instrumentalnie wypada znakomicie. Wokalnie – trudno powiedzieć, skoro nie słychać. Potem ograny do bólu „Space Truckin”. No i w końcu najsłynniejszy riff gitarowy w historii rocka – „Smoke On The Water”. Nigdy się nie znudzi. Refren śpiewamy razem z Gillanem – czy raczej zamiast niego.

Artyści znikają za kurtyną, ale krzyk wielotysięcznego tłumu szybko sprowadza ich z powrotem na scenę. Bisowanie zaczynają trochę zaskakująco – od „Old‐Fangled Thing” z nowego albumu. Reszta to już żelazna klasyka – pamiętający najwcześniejsze lata działalności grupy „Hush” oraz skoczny mega-hicior „Black Night”. Wydłużona wersja tego ostatniego to najpierw kosmiczna solówka Simona McBride’a a potem gitarowy dialog z publicznością. I to już wszystko. Kurtuazyjne podziękowania i ukłony.

Umieszczenie w repertuarze nowych utworów sprawiło, że z setlisty skreślono kilka nieodłącznych dotychczas elementów. Szczególnie dotkliwy okazał się brak „Perfect Strangers”, który przecież wykonywany był na koncertach Deep Purple każdorazowo od chwili napisania tej piosenki. Zrezygnowano też z obowiązkowej jak dotąd solówki perkusyjnej Iana Paice’a. Kto wie – może będzie jeszcze okazja? Mam nieodparte wrażenie, że trasa nie skończy się tak szybko. Zespół żegnał się przecież już kilka razy. Niech grają tak długo, jak długo pozwoli im zdrowie. Może jednak warto rozważyć jakieś zastępstwo przy mikrofonie? W myśl przeboju grupy Perfect – trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Mr Gillan najwyraźniej ten moment przegapił.

Tekst: Michał Kass

Zdjęcia: Nati Kass

Dodaj komentarz