Ciekawa to formuła, ale jak się okazało – sprawdza się. Wielokrotnie w przypadków wirtuozów, grających swoje solowe trasy koncertowe, taki rodzaj koncertów uprawiany był w naszym kraju. Mianowicie, muzyk nie grający już w swojej formacji (z której zazwyczaj był najbardziej popularny), w składzie z polskimi muzykami, grał trasy z repertuarem najbardziej wyczekiwanym przez fanów. Polish Chapter całkiem niedawno przetestowali tą formułę, dzięki czeku w Krakowie zaśpiewał Paul Di’Anno. Niedługo po tym ogłoszona była trasa byłego wokalisty Rainbow, Michaela Schenkera, czy Yngwie’go Malmsteena – do naszego kraju zawitał DOOGIE WHITE.
Już podczas drogi na koncert snuliśmy domysły, jakim repertuarem podzieli się z nami wokalista. Na koncie ma wiele projektów, z których utwory chętnie usłyszelibyśmy – i tak wymienialiśmy się uwagami, a nawet licytowaliśmy się, co usłyszymy tego wieczoru. Jak się okazało Niektóre nazwy były wręcz dla mnie nowością. Wspominaliśmy jego historię i zastanawialiśmy się jak wyglądałby obecnie skład Żelaznej Dziewicy, gdyby to Doogie w latach 90-tych trafił w ranki grupy zamiast Blaze’a.
Uwielbiam jego głos nie tylko z wymienionych kapel, ale też z TANK i wielu projektów, czy gościnnych występów. Redakcyjny kolega wyczytał, że w przypadku wielu poprzednich koncertów Doogie koncentrował się głównie na kawałkach Rainbow – nawet sprzed swojej ery. Zgodnie jednak stwierdziliśmy że takie rozwiązanie byłoby dla fanów (takich jak my – czyli w miarę zaznajomionych z jego historią i dyskografią) rozczarowujące.
Dość sprawnie poszedł nam dojazd, w związku z tym przed Hype Parkiem zameldowaliśmy się niemal na otwarciem bram. Było to o tyle fortunne, że spotkaliśmy mistrza ceremonii we własnej osobie. Można było zatem zebrać autografy i zamienić parę słów – bardzo sympatyczny facet.
Z grubsza o czasie na scenie pojawiła się ekipa na czele której stanął szkocki wokalista. I powiem wam, ze dobór materiału, który usłyszeliśmy tego wieczoru bardzo trafił w moje gusta. Owszem przewagę miały utwory Rainbow – i to zarówno z zamierzchłej przeszłości, jak i z płyty „Stranger in Us All”. Z tegoż albumu usłyszeliśmy bodaj cztery kawałki, z których każdy zrobił robotę. Ale po kolei. Początek i „Kill the King” to była swoista rozgrzewka.. i jakoś średnio było słychać gitarę i wydawało mi (nam) się że kropnął się perkusista. Momentami zanikał też wokal. Ale już po chwili i rozgrzał się zespół i zapewne nasze uszy (w pierwszym rzędzie atak fali dźwiękowej na uszy robi swoje). Na początku publiczność dawała namówić się do klaskania, by już po kilku utworach dzielnie śpiewać z Doogiem. A wokalista z kolei wkręcił się w konferansjerkę i serwował nam podczas zapowiedzi kolejnych kawałków ich genezę i anegdoty z nimi związane. Przy okazji – żarty powiedziane ze szkockim akcentem, brzmią 2x zabawniej. Bardzo ucieszyło mnie to, że skład zaserwował nam nieoczywisty dobór kawałków. Owszem z TANK poszedł chyba najbardziej sztandarowy kawałek singlowy, ale już z Schenkera, spodziewałem się bardziej znanych utworów, a pojawił się czadowy Vigilante Man (pochwaliłem się znajomym, że właśnie w ten dzień słuchałem płyty Spirit On A Mission). Ważne było to, że rockowe trio było w stanie dość wiernie zaprezentować nam materiał.A tam gdzie aranżacje były okrojone (choćby przez brak klawiszy) wyjść z sytuacji z tarczą. W „Ariel” faktycznie przydałby się kobiecy chórek, a w „Black Masquerade” substytut solówki flamenco był zacnie zagrany… ale bez przesteru – wszyłoby bardziej wiernie. Suma summarum szkoda że nie pojawił się żaden kawałek Malmsteena, ale za to odkryciem był dla mnie utwór zespołu Demon’s Eye, który zresztą wokalista bardzo polecał. Na koniec chwile wzruszenia czekały nas podczas „Temple of the king” dedykowanym zmarłym przyjaciołom. Podczas tego utworu Doogie zszedł między publiczność, ludzi spod baru zaprosił bliżej, a naszym udziałem stał się bardzo poruszający fragment, gdzie i na twarzach publiczności i muzyków pojawiły się łzy.
Zgodnie stwierdziliśmy, że każdy mógłby dorzucić coś ze swojej listy życzeń do tego setu, ale generalnie byliśmy zadowoleni i zbudowani. Nie było idealnie – było bardzo organicznie. Bardzo szczerze. I muszę pokłonić głowy przed chłopakami z Polish Chapter. Zrobili robotę a i dodali trochę do samego widowiska. Jeśli ktoś z was jeszcze się zastanawia, czy wybrać się na któryś z koncertów tej trasy – szczerze polecam.
Piotr Spyra