Już po raz szesnasty na terenie amfiteatru w uzdrowiskowej miejscowości Inowrocław odbyła się impreza o nazwie „InoRock Festival”. Tym razem przybrała formę dwudniową. Spoglądając na zestaw zaproszonych artystów nie można powstrzymać się od refleksji, że tegoroczna edycja spokojnie zasługiwała na dopisek „Scandinavian”. No, może trochę przesadzam, ale faktycznie reprezentacja północy przeważała zdecydowanie. W sumie to dobrze, gdyż tamtejsze grupy i soliści naprawdę mają nam wiele do zaoferowania.
Otwierający piątkową rozpiskę szwedzki Paatos od razu zachwycił przybywającą opieszale na teren imprezy publiczność. Grupa powraca aktualnie do życia po wielu latach niebytu. Występ w naszym kraju był zatem okazją do zaprezentowania nie tylko przekroju dotychczasowej twórczości, ale także dwóch absolutnie premierowych kompozycji, które napisane zostały z myślą o zbliżającym się nowym albumie. Przeważały jednak utwory z najbardziej cenionej przez słuchaczy płyty „Breathing”. Sympatyczna wokalistka Petronella Nettermalm wraz z kolegami sprawiała wrażenie nieco speszonej żywiołową reakcją fanów. Muszę to napisać – uważam, że zespół został skrzywdzony przydzieloną mu rolą otwieracza festiwalu.
Spokojnie funkcję tę mógł pełnić występujący jako drugi w kolejności The Amazing. Pochodząca również ze Szwecji grupa okazała się bowiem typowym wypełniaczem. Prezentowana przez kwintet muzyka jest absolutnym zaprzeczeniem używanej przez zespół nazwy. Ujmę to bardziej dosadnie – ich twórczość to kwintesencja bezpłciowości. Coś tam grali, starali się jak mogli, ale w głowie nic z tego nie zostało. Chociaż takie przerywniki też są potrzebne na każdej większej imprezie muzycznej. Można spokojnie poudzielać się wówczas w wymiarze towarzyskim czy kulinarnym.
Norweskie Gazpacho ma u nas silną grupę fanów. Sam też zaliczam się do sympatyków tej formacji, stąd obecność tuż przy scenie uznałem w tym wypadku za konieczność. Grupa pojawiła się punktualnie o 21:00, dzięki czemu większość jej występu odbywała się już po zachodzie słońca. Zaistniał zatem dodatkowy element w postaci imponującej gry świateł scenicznych. Chociaż mając w składzie tak uduchowionego wokalistę jak Jan Henrik Ohme już na starcie jest się wygranym. Zespół postawił na set przekrojowy z silnym naciskiem na pamiętny album „Tick Tock”. Idealnym dopełnieniem ich niemal półtoragodzinnej prezentacji stał się zamykający wspomnianą płytę pomnikowy „Winter Is Never”.
Emocje sięgały zenitu. Niełatwe zadanie miała zatem wkraczająca po Gazpacho na scenę wokalistka z dalekich Wysp Owczych – Eivør Pálsdóttir. Tym bardziej, że uprawiana przez nią twórczość – silnie podkreślona elektroniką – mocno odbiegała od dźwięków swoich poprzedników. Utalentowana Eivør cieszy się jednak w Polsce ogromnym szacunkiem słuchaczy. Zawładnęła sceną niczym królowa i niepodzielnie panowała nad naszymi emocjami aż do końca swego koncertu w postaci magicznego „Falling Free”. Chociaż – czy to jeszcze był koncert, czy już misterium – bo i takie określenia słyszałem nazajutrz w ustach osób wspominających występ zjawiskowej artystki.
Dzień drugi festiwalu doczekał się natomiast dwóch polskich akcentów. Sobotnie popołudnie rozpoczął koncert grupy Łysa Góra. Nietuzinkowe połączenie słowiańskiego folku i ostrego metalu spotkało się z życzliwym przyjęciem. Tym bardziej, że nieoczywisty przekaz dźwiękowy uwypuklony został atrakcyjną stroną wizualną całego przedsięwzięcia – zarówno w strojach muzyków jak i stosownych animacjach filmowych na ekranie za plecami perkusisty. Chociaż sam nie przepadam za takim graniem, jestem pełen uznania dla poziomu wykonawczego całej gromadki.
No i w końcu mój ukochany Antimatter. Wielokrotnie już wyrażałem opinię, że Mick Moss zasługuje na największe audytoria świata, lecz niestety świat wciąż się na nim nie poznał. Od ponad dwudziestu lat dzielnie występuje w małych klubach. I nadal kocha to, co robi. Publiczność ma zatem elitarną, ale na pewno wierną i oddaną. W Inowrocławiu dostał więc rzadką okazję zaprezentowania się przed sporym tłumem. I myślę, że zyskał wielu nowych sympatyków. Grupa obrała strategię sprowadzającą się do hasła – „minimum gadania, maksimum grania”. W trakcie siedemdziesięciu minut udało się jej wykonać aż trzynaście utworów! Jako stały bywalec na koncertach Antimatter doceniam też fakt, że artyści nie trzymają się uparcie sztywnej setlisty i potrafią sięgać po rzeczy mniej ograne. Jedno jest pewne – natchniona muzyka liverpoolczyków kompletnie nie nadaje się do słuchania w pełnym słońcu.
Dla wielu uczestników festiwalu to właśnie Sivert Høyem z zespołem towarzyszącym okazał się najjaśniejszym punktem tegorocznej edycji. Muszę to przyznać – nawet przy swojej bezgranicznej fascynacji dla wykonawcy grającego bezpośrednio przed nim. Owszem, przystojny Norweg i zarazem wokalista cenionej grupy Madrugada wzbudził w Inowrocławiu największy szał wśród festiwalowiczów (i festiwalowiczek!). Już od pierwszych dźwięków słychać było, że ma doskonale zgraną ekipę za plecami i same asy w rękawie w postaci genialnych piosenek. W tym kilku absolutnych killerów z wydanego w tym roku doskonałego albumu „On An Island”. Ale i tak największe ciarki mieliśmy wszyscy podczas wieńczącego całość pamiętnego „Majesty”. Ach, cóż za emocje…
Z powrotem na ziemię sprowadził nas chwilę później drugi polski (chociaż nie do końca) projekt artystyczny, czyli Michał Łapaj with Guests. Klawiszowiec grupy Riverside oraz towarzyszący mu przez cały koncert fantastyczny perkusista Maciej Dzik pomysłowo rozwijali tematy muzyczne wywodzące się z jedynej jak dotąd solowej płyty Michała – „Are You There”. W drugiej części występu na scenę powrócił Mick Moss – tym razem bez gitary. Zgodnie z przypuszczeniami zaśpiewał dwa utwory, w których pojawił się uprzednio na wspomnianym albumie, czyli „Flying Blind” i „Shattered Memories”. Obydwie kompozycje mocno wydłużono. Mimo gromkich owacji bisu niestety nie przewidziano.
Ostatnim punktem InoRock 2024 był Ray Wilson z zespołem. Wiadomo, były wokalista Genesis, mający też na koncie wiele udanych płyt autorskich. Mimo, iż darzę artystę sporym szacunkiem, to jednak mam mocno mieszane odczucia odnośnie jego występu. Z jednej strony oczywiście pełen profesjonalizm i dobry kontakt z publiką. Z drugiej – chyba nie do końca trafny dobór repertuaru. Najwyraźniej management nie zdążył uprzedzić Raya, że tym razem nie występuje on na Dniach Gminy Jakiejśtam, lecz na festiwalu adresowanym – bądź co bądź – do miłośników rocka progresywnego z przyległościami. Tymczasem wesoły Szkot i jego ekipa zaprezentowali nam przekrój największych przebojów Genesis z czasów, gdy wokalistą tamże był Phil Collins. Czyli zestaw, który idealnie sprawdzał się przez ostatnie kilkanaście lat muzykowania Raya na przeróżnych imprezach masowych dla przypadkowej gawiedzi. Nie zabrakło nawet solowych kawałków pana Collinsa. No dobra, z ery Petera Gabriela też coś było. A z własnej twórczości – jak na lekarstwo! „Calling All Stations” i „Makes Me Think of Home” to jednak trochę za mało. A na dokładkę „Wish You Were Here” poplątane z „Knocking On Heaven’s Door”. Doprawdy, osobliwa setlista.
Jest jeszcze jedna sprawa, którą chciałbym przy okazji poruszyć. O ile do kwestii organizacyjnej festiwalu nie mam żadnych zastrzeżeń, wręcz jestem pod wrażeniem punktualności i profesjonalizmu produkcyjnego, o tyle mocno zastanawia mnie niewykorzystany potencjał stoisk płytowych. Owszem, był bogato zaopatrzony namiot ekipy reprezentującej Farna Records. Poza tym płyty Raya Wilsona i Antimatter, o co zadbali zresztą sami wykonawcy. Plus koszulki i inne gadżety. Ale żeby na festiwalu nie można było kupić ani jednej płyty Siverta Høyema? Tym bardziej dziwne, skoro organizatorem festiwalu jest szanowana krakowska firma zajmująca się jednocześnie sprzedażą wysyłkową płyt. W tym również płyt wspomnianego Siverta. To co – nie można było przywieźć kilku ze sobą? W kontekście kolejki, która ustawiła się do artysty po zakończeniu jego występu – jest to dla mnie rzecz niezrozumiała.
Jak mawia znane porzekadło – „jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził”. Zatem to, co ja ośmieliłem się w powyższym tekście uznać za niedociągnięcia lub wady, ktoś inny może odebrać całkiem inaczej. Takie już prawa, którymi rządzą się festiwale muzyczne. W wymiarze całościowym „InoRock 2024” uznaję za bardzo udaną imprezę i nie wykluczam swego udziału w kolejnych edycjach.
Michał Kass