Nazwa Deep Purple wciąż elektryzuje i przyciąga kolejne pokolenia fanów rocka. Ogromnym zainteresowaniem cieszy się przede wszystkim aktualny skład zespołu. Magię legendy wykorzystują jednak również byli członkowie tej zasłużonej dla rocka formacji. Wśród nich najbardziej żywotny i aktywny zawodowo pozostaje Glenn Hughes – wokalista i basista, który występował z grupą w latach 1973 – 1975. Zdążył zarejestrować z nią zaledwie trzy albumy studyjne, ale to absolutnie wystarczyło na zapisanie się w historii muzyki złotymi zgłoskami. Do dzisiaj Hughes kojarzony jest głównie z płytami „Burn”, „Stormbringer” i „Come Taste The Band” – mimo iż w późniejszych latach współpracował z tak znamienitymi wykonawcami jak Tony Iommi, Gary Moore, Keith Emerson czy Joe Bonamassa. Sukcesywnie kontynuuje także karierę pod własnym nazwiskiem.
Wykonywanie utworów z repertuaru Deep Purple podczas solowych koncertów Glenna to żadna nowość. Tym razem był jednak ku temu powód szczególny. Rok 2024 to okrągła, pięćdziesiąta rocznica wydania płyty „Burn”! Fakt ten posłużył artyście za pretekst do zagrania specjalnej trasy, której treść stanowić miał materiał ze wspomnianego albumu. Jak się okazało – nie do końca. Owszem, półwieczna jubilatka dominowała w setliście (wykonano aż pięć z ośmiu oryginalnie zarejestrowanych na „Burn” kompozycji), nie zabrakło jednakże utworów z pozostałych dwóch purpurowych krążków stworzonych przy udziale bohatera niniejszego tekstu.
Zanim jednak wkroczył on na scenę krakowskiego klubu Studio, czekała nas jeszcze rozgrzewka. Rolę otwieracza imprezy otrzymała niemiecka formacja Rook Road. To stosunkowo młody zespół, działający pod aktualną nazwą dopiero do 2020 roku – mimo iż wygląd zewnętrzny jego członków sugerować mógł coś zgoła odmiennego. Na razie mają na koncie debiutancki album (wydany w roku 2022) a jego następca ma zostać opublikowany w okolicach jesieni. Niemcy w swej twórczości odwołują się do złotej ery hard rocka, ze szczególnym wskazaniem na wykonawców pokroju Uriah Heep. Wzorce oczywiście jak najbardziej słuszne, gorzej z oryginalnością przekazu. Usłyszeliśmy przyzwoicie wykonany, mocno wszakże trącący banałem retro rock. Ot, w sam raz na support.
Wreszcie punktualnie o 20:45 z głośników popłynęła introdukcja dźwiękowa a po chwili na deskach sceny pojawili się muzycy towarzyszący gwieździe wieczoru – gitarzysta Soren Andersen, klawiszowiec Bob Fridzema i perkusista Ash Sheehan. Rychło wkroczył i On – szczupły, długowłosy i cały czas uśmiechnięty. Bez cienia przesady określany mianem „the voice of rock”. Trudno uwierzyć, że ma już 73 lata. Pomimo burzliwego trybu życia wciąż zachował ogromną siłę głosu i wirtuozerię gry na basie. Nadal jest w doskonałej formie. Potwierdził to już w pierwszym utworze – tytułowym numerze z płyty „Stormbringer”. Muzycy płynnie przeszli do „Might Just Take Your Life”. Jako trzeci wybrzmiał „Sail Away”. Oryginalne wersje płytowe stanowiły zwykle duet wokalny Hughesa z Davidem Coverdale’m, tutaj jednak Glenn wyśpiewał brawurowo wszystkie wiodące ścieżki wokalne i niczego nie brakowało. Oczywiście muzycy towarzyszący wspierali go czasami w chórkach, nie było to wszakże udział znaczący.
Rychło usłyszeliśmy mocno rozbudowaną wariację na temat kawałka „You Fool No One”. Zaczęto od motywu głównego, by niebawem przekształcić całość w wiązankę innych tematów, w tym fragmentu „High Ball Shooter” a nawet parosekundowych cytatów z „Lazy” i „The Mule”. Jak wyjaśnił później Glenn, miało to nawiązywać do pamiętnego koncertu Deep Purple podczas California Jam 74, uwiecznionego po latach płytą koncertową. Aby przywołać ducha kalifornijskiej nocy całości dopełniła najpierw zgrzytliwa solówka gitarowa a potem dziesięciominutowy solowy popis perkusisty. I to jest w zasadzie jedyny moment koncertu, który uważam za nietrafiony. Powiem więcej – to było absolutne nieporozumienie! Dziesięciominutowa solówka na perkusji jest oczywiście dobrą okazją dla pozostałych muzyków do krótkiego odpoczynku w garderobie. Z artystycznego punktu widzenia nie miała jednak żadnego uzasadnienia. Ash Sheehan to całkiem zdolny bębniarz, daleko mu jednak do klasy Iana Paice’a. Po paru minutach jednolitego łomotu ze sceny zaczęło zwyczajnie wiać nudą.
Na szczęście pan perkusista ukończył swój nieszczęsny popis i zespół już w komplecie wykonał purplowski klasyk „Mistreated”. Ach, jak potężnie to zabrzmiało! Glenn zachęcił publiczność do wspólnego odśpiewania motywu towarzyszącego solówce gitarowej. Podczas koncertu nie zabrakło też chwili poświęconej na wspomnienie tragicznie zmarłego Tommy’ego Bolina, gitarzysty Deep Purple z okresu nagrywania albumu „Come Taste The Band”. Z tejże właśnie płyty zagrano najpierw energiczny „Gettin’ Tighter” a następnie uroczą balladę „You Keep On Moving”. Jak się okazało, był to zarazem koniec właściwej części występu. Artyści ukłonili się i poszli. Rozochocona publika wyklaskała sobie jednak bis. Mógł nim być już tylko jeden numer – legendarny „Burn”.
To były niemal dwie godziny prawdziwego święta dla fanów klasycznego hard rocka. Wzruszony Glenn Hughes podziękował wszystkim za życzliwe przyjęcie, napomknął o ukończonej właśnie piątej płycie projektu Black Country Communion, zapowiedział też rejestrację kolejnego albumu solowego, na koniec obiecał słuchaczom, że postara się powrócić ponownie do Polski już w przyszłym roku. To doskonała wiadomość dla wszystkich, którzy nie mieli dotąd okazji zobaczyć go na żywo. Korzystajcie, póki czas!
Tekst: Michał Kass
Foto: Marek Toma


