Zespół Dżem zasłużenie cieszy się statusem legendy polskiego rocka. Jest wszak jedną z najdłużej działających nieprzerwanie grup muzycznych w naszym kraju. Za umowną datę rozpoczęcia profesjonalnej działalności artystycznej przyjmuje się rok 1979 i stąd wzięła się tradycja hucznego świętowania kolejnych okrągłych i pół-okrągłych rocznic założenia grupy. Począwszy od 30 Urodzin każde takie wydarzenie dokumentowane jest okolicznościowym wydawnictwem płytowym. Zapewne także zapis sobotniego koncertu w katowickim Spodku z okazji 45 Urodzin doczeka się za jakiś czas stosownego albumu audio-wizualnego. To prawdziwe święto wiernych fanów śląskiej formacji, o czy świadczy chociażby fakt, że wszystkie bilety rozeszły się na wiele miesięcy wstecz.
Dotychczasowe obchody rocznic obfitowały w przeróżne atrakcje. Zazwyczaj byli to zaproszeni goście specjalni lub unikatowe wykonania rzadko grywanych kompozycji. Zdarzały się także występy z orkiestrą symfoniczną lub osobny set w aranżacjach „bez prądu”. Apogeum osiągnięto przy okazji świętowania 40 Urodzin w 2019 roku – na scenie pojawili się wówczas niemal wszyscy dawni perkusiści Dżemu (a trochę się ich przewinęło w długiej historii zespołu) oraz inni muzycy towarzyszący, w tym nieodżałowany gitarzysta Andrzej Urny. Tym razem zrezygnowano z tego typu patentów na rzecz – z pozoru – zwykłego koncertu. Żadnej orkiestry, żadnego „unplugged”, zestaw piosenek dość standardowy, gość w zasadzie też tylko jeden. Każdy szanujący się miłośnik tyskiej grupy wiedział jednak doskonale, że nie będzie to koncert zwyczajny. Od kilku miesięcy społeczność fanów żyła zapowiedzią zmian personalnych w składzie legendy. Po 23 latach udanej współpracy wokalista Maciej Balcar zdecydował się rozstać z zespołem. A może to zespół postanowił wymienić frontmana? Tego nie wiemy. Obie strony milczą jak zaklęte. W każdym razie na miejsce Balcara zaproszony został Sebastian Riedel, syn Ryszarda, pierwszego – i dla wielu najważniejszego – wokalisty grupy. W dodatku sensacyjna zmiana warty przy mikrofonie dokonać się miała właśnie podczas celebracji 45-lecia. Doprawdy trudno wyobrazić sobie bardziej niezwykły powód uznania koncertu za wyjątkowy.
Występ jubilatów podzielono na dwie części. Pierwszy set otwarły piosenki reprezentujące okres współpracy z Balcarem. Już na samym początku zabrzmiał „Partyzant” a zaraz po nim „Gorszy dzień”. W obliczu rychłego opuszczenia dżemowej rodziny trochę dwuznacznie odczytałem śpiewane przez Macieja słowa: „Czy los przesądzony jest, czy zgubiony jestem już?”. Oby nigdy nie okazały się prorocze. Zresztą wyrywanie słów z kontekstu to raczej kiepski pomysł. A wracając do koncertu – publiczność ożywiła się dopiero przy klasykach z wczesnego etapu działalności. „Mała aleja róż” i „Wokół sami lunatycy” niezmiennie zachęcają do wspólnego śpiewu. Jak zawsze wzruszająco wypadła „Modlitwa III – pozwól mi”. Trochę dziwne, że utwór przydzielono tego wieczoru właśnie Maciejowi, wszak mający go niebawem zastąpić Sebastian Riedel od dawna prezentuje go na swoich solowych występach. Podniosłe wykonanie rozwiało jednak wszelkie moje wątpliwości. Przecież następca będzie miał jeszcze wiele okazji do zaśpiewania wspomnianej pieśni z towarzyszeniem grupy swego ojca. Ten wyjątkowy wieczór był przede wszystkim świętem Macieja i to mu się po prostu należało.
Kolejnym wspomnieniem „epoki Balcara” była „Ćma barowa”. Potem znów krok w odległą przeszłość i jeden z największych klasyków grupy, kultowy „List do M.” Z tego samego worka jeszcze funkujący „Mamy forsę, mamy czas”. W końcu nadszedł czas na jedynego w tym dniu gościa. Okazał się nim dawny wokalista Dżemu – Jacek Dewódzki. Skłamałbym pisząc, że było to jakieś wielkie zaskoczenie. Dewódzki od czasu rozstania z grupą regularnie pojawiał się na jej jubileuszach i tym razem również nie mogło go tutaj zabraknąć. Zaśpiewał trzy numery z okresu współpracy z grupą – kolejno „Kilka zdartych płyt”, „Powiedz czy słyszysz” oraz poruszającą balladę „Dzikość mego serca”.
Zwieńczeniem pierwszej części koncertu okazały się „Tylko ja i ty” oraz nieśmiertelny przebój „Czerwony jak cegła”. Potem nastąpiła dwudziestominutowa przerwa. Grupa powróciła – wciąż z Balcarem przy mikrofonie – rozbujanym reggae „Kim jestem, jestem sobie”. Podczas wykonywania ballady „Skazany na bluesa” za plecami muzyków wyświetlono na telebimach zdjęcia nieżyjących członków zespołu – nie tylko Ryszarda Riedla i Pawła Bergera ale również Michała Gierczuszkiewicza, Andrzeja Urnego, Andrzeja Wojtasiaka i Leszka Falińskiego. Dostojnie wybrzmiał song „Dzień w którym pękło niebo”. Potem jeszcze „Szeryfie, co tu się dzieje?” i nadszedł TEN MOMENT – nieuchronna chwila pożegnania. Maciej Balcar podziękował kolegom za wspólnie spędzone 23 lata i zapowiedział ostatnią piosenkę ze swoim udziałem. Cóż mogło to być? Oczywiście najbardziej znany utwór z okresu jego bytności w grupie, w niczym nie ustępujący klasykom z czasów Ryśka Riedla – ballada „Do kołyski”. Publiczność w Spodku zgotowała wokaliście huczną owację na stojąco a w niejednym oku zakręciła się łza. Wzruszenia nie krył też główny bohater całej sytuacji. Tymczasem na scenę wkroczył odrobinę stremowany Sebastian Riedel. Panowie uściskali się „na misia” i Maciej Balcar wolnym krokiem ruszył za kulisy.
Równocześnie z głośników popłynęły pierwsze takty „Naiwnych pytań”. Z niewielką przesadą można więc oznajmić, że oto historia zatoczyła koło – przy mikrofonie w Dżemie znów stanął Riedel. Dało się zauważyć, że jest trochę onieśmielony swoją nową rolą. Zazwyczaj występujący z gitarą, ewidentnie nie miał pomysłu na swój ruch sceniczny i nie wiedział co począć z wolnymi rękami. Na szczęście wokalnie wszystko wypadło bez zarzutu. Wszak teksty numerów „Harley mój” czy „Cała w trawie” zna doskonale od dziecka, był świadkiem ich powstawania. Podczas „Jak malowany ptak” złapał w końcu za gitarę. Od razu zyskał pewność siebie a cały zespół pełniejsze brzmienie. Ostatnim przed bisami kawałkiem był „Wehikuł czasu”. Podczas wykonywania „Snu o Viktorii” na scenie obok Sebastiana pojawił się znów Maciej Balcar – tym razem już tylko w roli gościa. Ponad trzy godziny intensywnego grania minęły nie wiadomo kiedy. Sam finał koncertu nie stanowił chyba większego zaskoczenia – zagrano kultowe „Whisky”. Dwójkę wokalistów wsparł tutaj jeszcze Jacek Dewódzki. Ostatnim taktom piosenki towarzyszyły (nie do końca tu pasujące) efekty pirotechniczne, których nie powstydziłby się pewien znany zespół industrialny zza naszej zachodniej granicy.
Trzeba przyznać, że to rzadko spotykana sytuacja, gdy na scenie pojawia się jednocześnie aż trzech frontmanów tego samego zespołu – były, obecny i przyszły. Ale przecież sam Dżem też nie jest zespołem zwykłym. Trzymam więc kciuki za ukończenie wyczekiwanej od dawna premierowej płyty studyjnej oraz za kolejny okrągły jubileusz – 50 Urodziny!
Michał Kass