Byłem na kilku koncertach Samaela, ale najbardziej w pamięć zapadł mi pierwszy z nich, kiedy Szwajcarzy łącząc siły z Moonspell i Rotting Christ zagrali w Katowicach w 1996 roku. Nie dość, że pozostałe zespoły były w czasie swojego rozkwitu i promowały znakomite albumy, to Samael wówczas jechał trasę po wydaniu „Passage”. Album na tamte czasy był rewolucyjny, takie ilości pianina w black metalu, a do tego automat perkusyjny – wówczas zrobili to tylko oni. I zaskoczyło. „Passage” do dzisiaj w głowach wielu fanów jest ulubionym albumem, a na pewno tym, który przysporzył im największej popularności.
Z zadowoleniem przyjąłem wieści, że niejako w ramach rozgrzewki przed Mystic Festival 24, zostaną zorganizowane koncerty Samaela. Podwójnie cieszyło, że będzie supportować ich zespół wierny greckiej szkole black/death, dodatkowym smaczkiem była okazja zobaczenia Shining, którego logo kojarzyłem, ale jakoś przyszło nam się mijać w przeszłości.
Widziałem czym się je muzykę YOTH IRIA, ale przyznam że ich koncertowe wcielenie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyło. Zresztą sala wypełniona już w przyzwoitych proporcjach również zareagowała na ich misterium z należytym entuzjazmem. Pierwszoplanową postacią był na scenie wokalista, który już w pierwszym utworze powędrował w tłum, śpiewał chodząc między ludźmi, przybijając piątki i przytulając zaskoczonych uczestników koncertu. A w kolejnych utworach uprawiał na scenie istną pantomimę. Grecy nie mieli może okazałej scenografii – ich płachta z grafiką albumu nawet nie była w stanie zasłonić wielkiego loga SHINING, które zdobiło już wówczas tło sceny. Ale muszę powiedzieć, że kupili mnie. Zarówno swoją muzyką jak i energią. Zdecydowanie zyskali tego wieczora wielu… wyznawców. Ich 40-to minutowy set pozostawił wszystkich z uśmiechami aprobaty na twarzach.
Opis muzyki, którą para się norweska, grupa powinien poruszyć we mnie strunę zaniepokojenia. Jazz-black metal? Co może pójść nie tak. Okazało się, że nie tylko ja spędziłem kilkadziesiąt minut z rozdziawioną buzią. Kontrolowany chaos, który uprawia SHINING nie jest muzyką dla wszystkich. Do tego zimne białe światła mrugające z częstotliwością stroboskopu. Na wielu twarzach zaobserwowałem jednak absolutne skupienie, a sala odnotowała jeszcze większe zagęszczenie. Trudno powiedzieć co szokowało bardziej. Czy brutalność i bezkompromisowość muzyki, czy zastosowanie elektronicznych brzmień i saksofonu. Nawet wieńczący ich koncert cover King Crimson nie był w stanie do końca mnie przekonać. Owszem były momenty gdzie wyłapywałem interesujące mnie motywy, by jednak po chwili zmiotło mnie istne tornado riffów i wrzasku. SHINING uprawia awangardę przez duże „A” i zaskoczyło mnie że tak wielu fanów zdawało się być ukojonymi ich muzyką.
Nieco dłuższa przerwa podczas której w tle sceny pojawił się wielki księżyc i pięć minut przed planowanym czasem z głośników popłynęły dźwięki utworu AC/DC – „For those about to rock”. Zabieg z cudzym utworem, stosowany zresztą przez wiele kapel. Kawałek wybrzmiał w całości i na scenie pojawiła się szwajcarska ekipa. Zgodnie z zapowiedziami na pierwszy ogień popłynęły dźwięki z kultowego „Passage”, i przyznam że poruszyły we we mnie pokłady nostalgii. Ciekawym patentem było to, że animacje i obrazy wyświetlane były właśnie w ramach okręgu, który stanowił wspomniany księżyc w tle. Kontakt z publicznością był raczej oszczędny, ale tego mogliśmy się spodziewać jeśli zespół chciał aby „Passage” zabrzmiał spójnie. Głos Vorpha, który zawsze traktowałem bardziej jako wark niż growl, w szybko wypowiadanych partiach czasem był słabiej słyszalny, i w trakcie koncertu zdarzyło się, że coś sprzęgało w gitarach, ale nie były to elementy na tyle nachalne, żeby wpływały na odbiór. Ot tak wspominam, żebyście nie myśleli, że mieliśmy do czynienia z idealnie zaserwowanym produktem. Było miejsce na pokrzykiwania, choć przyznam, że trochę więcej interakcji z publicznością nie byłoby od rzeczy. Ja raczej jestem fanem Samaela do „Passage”, więc bardzo ucieszyły mnie kawałki z „Ceremony of Opposites” – zapachniało siarką, a po plecach przebiegły dreszcze.
Zastanawiało mnie czy wzorem nowoczesnych trendów, po regularnej części koncertu, nie dostaniemy zaledwie trzech bisów, i po godzinie będziemy musieli się rozejść. Jednak SAMAEL zagrał przyzwoite 90 minut. Nie dość że dobór repertuaru był więcej niż w porządku, to jeszcze zespół nie był przesadnie nagłośniony. Stałem podczas koncertu w dwóch miejscach i było względnie selektywnie i nie przesadzono z głośnością dzięki czemu, nie byłem przytłoczony dawką dźwięków. Nie dość że opuszczałem Hype Park w doskonałym humorze to jeszcze z pewnymi pokładami melancholii. To był bardzo przyjemnie spędzony wieczór, a dla mnie udane rozpoczęcie sezonu koncertowego.
Tekst Piotr Spyra
Zdjęcia Piotr Michalski