2023.12.19 – ŚLINA TRZASKA – Katowice, NOSPR

Historia muzyki rozrywkowej zaczęła się od jazzu. Jest on fundamentem całej dzisiejszej popkultury. Inna sprawa, że obserwując rozwój współczesnej muzyki popularnej można mieć co do tego poważne wątpliwości. Obecny, wynaturzony i prymitywny pop nie przypomina bowiem ani jazzu ani w ogóle czegokolwiek, co nadawałoby się do słuchania. Ba! Nie przypomina niczego, co mogłoby sprawiać przyjemność osobie o minimalnym poziomie dobrego smaku. Ale nie o tym miał być niniejszy tekst.

Podobno jazz ma tyle odmian, ilu jest muzyków zajmujących się tym gatunkiem. Nie ma jednolitego wzorca, którego można się trzymać. Miles Davis twierdził nawet, że wszystko może być jazzem. Jak więc ugryźć ten orzech? Można próbować całe życie i dalej błądzić jak dziecko we mgle. Nie pretenduję tu absolutnie do miana znawcy jazzu. Próbuję poznawać go „dopiero” od niespełna trzydziestu lat i wciąż uważam się za początkującego. Tak wiele jeszcze do odkrycia. Ale o tym też nie miał być ten tekst.

Chodzenie na koncerty jazzowe przypomina trochę grę w rosyjską ruletkę. Nigdy nie wiesz, czy dobrze wybrałeś. Wszystko się może zdarzyć. Nawet jeśli trafiasz na występ wymuskanego gwiazdora, uprawiającego melodyjny do bólu knajpiany pop-jazz, to w konfrontacji scenicznej możesz się nieźle zaskoczyć. Na plus. Tu jakaś improwizacja, tam dodatkowa solówka – wszystko się różni. Ale fajnie brzmi. Są oczywiście wykonawcy, którzy grają na żywo to samo, co na płytach. W tym gatunku jest ich jednak niewielu. I całe szczęście.

Koncert jazzowy to zazwyczaj jazda bez trzymanki. Czasami jesteś zauroczony i nie wierzysz, że to się dzieje naprawdę. Bywa jednak, że nerwowo wodzisz wzrokiem po suficie i zastanawiasz się, czy wypada wyjść z sali w trakcie koncertu. Co ludzie powiedzą? Jeszcze się okaże, że jesteś niewyrobionym muzycznie prostakiem i nie rozumiesz prawdziwej sztuki. W dodatku bilet swoje kosztował. Siedzisz więc grzecznie i starasz się nie okazywać zainteresowania godziną na zegarku. A tymczasem to, co słyszysz ze sceny jest po prostu nie do wytrzymania. Nie na trzeźwo! Z tego miejsca pozdrawiam serdecznie wszystkich zwolenników japońskiego jazzu awangardowego. Ale nie o tym miał być niniejszy tekst.

A zatem o czym miał być tekst? O koncercie projektu Ślina Trzaska, czyli połączonych sił zespołu Ślina i Mikołaja Trzaski. Ten drugi to zasłużony dla krajowej sceny jazzowej gdański saksofonista, kompozytor i improwizator, współzałożyciel cenionych formacji Miłość i Łoskot. Tamci pierwsi dopiero starają się wdrapać na szczyt, chociaż już mają się czym pochwalić. Wrocławska grupa Ślina to gitarzysta Filip Zakrzewski, basista Mikołaj Nowicki, perkusista Stanisław Olek i przede wszystkim saksofonistka Matylda Gerber, która zachwyca nie tylko wirtuozerią gry na instrumencie ale także imponującą karierą naukową. Ile znacie saksofonistek z doktoratem – i to wcale nie z dziedziny muzycznej?

Występ połączonych sił Śliny i Mikołaja Trzaski w Sali Kameralnej katowickiego Nospr-u przypadł na przedostatni grudniowy wtorek mijającego już niestety roku 2023. Było to doświadczenie niełatwe, ale jednak warte poświęcenia swego czasu. Dlaczego niełatwe? Otóż projekt ten wzbudził we mnie oba rodzaje emocji, o jakich wspominałem we wcześniejszych akapitach. Zarówno zachwyt jak i przerażenie. To zdecydowanie muzyka dla osób cierpliwych. Paru słuchaczy nie wykazało się odpowiednią dozą wyrozumiałości i opuściło salę po kilkunastu minutach od rozpoczęcia koncertu. Ich strata. Reszta spokojnie dotrwała do końca i myślę, że nikt nie żałował tej decyzji. Bo dźwięki proponowane przez omawiany kolektyw wymagają skupienia i otwartego umysłu. Nic tam nie jest podane na tacy. Trzeba trochę poczekać.

Najpierw przez dobrych kilkanaście minut muzyka rozwija się powoli. Wyłania z chaosu generowanego przez szereg elektronicznych gadżetów obsługiwanych przez gitarzystę i basistę. Stopniowo dołącza perkusja, wreszcie Mikołaj Trzaska sięga po swój instrument a w jego ślady po chwili idzie też Matylda Gerber. Na bazie jednostajnego basowego riffu budują napięcie, dokładając swoje tworzone tu i teraz motywy melodyczne. Czasem liryczne i ulotne, często zgrzytliwe i odpychające. Wespół tworzące jednak coś intrygującego. Dźwięki płyną coraz szybciej i szybciej, by po chwili całkowicie zmienić kierunek. Perkusista przerywa rytm i wówczas znów ciszę wypełnia jedyne zgrzytliwy ton gitarowego sprzężenia. Tymczasem saksofoniści zmieniają instrumenty (Matylda ma do dyspozycji aż trzy różne) i stopniowo podejmują linię melodyczną proponowaną przez Filipa Zakrzewskiego. W międzyczasie Mikołaj Nowicki odkłada gitarę basową i staje przy kontrabasie, któremu pozostanie już wierny aż do końca koncertu. Grają tak przez dobre kilkadziesiąt minut, bez przerw i zwyczajowego oklaskiwania przez publiczność każdej wybijającej się solówki. Są chwile, gdy odnosi się wrażenie, że zespół stracił impet i zmierza donikąd. Trwają jednak krótko. Perkusista wchodzi niespodziewanie z innym rodzajem rytmiki i reszta składu stopniowo dopasowuje się do niej. I znów napięcie rośnie i rośnie. W pewnym momencie Trzaska podchodzi do Matyldy, żartobliwie trąca ją w ramię i grają wspólnie do jednego mikrofonu. Melodie obu saksofonów splatają się w jeden strumień nieziemskiej improwizacji. I dla takich chwil warto „przeczekiwać” te nieliczne pauzy, w których z pozoru „nic się nie dzieje”.

W dobrym odbiorze koncertu pomagają idealne warunki akustyczne. Porównując dotychczas obejrzane w NOSPR koncerty – zarówno w głównej, dużej Sali Koncertowej jak i w Kameralnej – nieśmiało skłaniam się ku uznaniu wyższości tej drugiej. Z każdego rzędu równie świetnie widać i słychać. Wypadałoby też pochwalić oświetleniowca, który tworzy intrygujące wizje, głównie za pomocą fioletowych barw. Tylko, że ja rzadko zwracam uwagę na światła podczas koncertów. Bo głównie interesuje mnie muzyka. I nic na to nie poradzę.

Michał Kass

Dodaj komentarz