2023.12.02 – TSA, Storo – Katowice, Spodek.

Zmiany składów i kłótnie o prawo do nazwy to nieodłączny element historii muzyki rockowej. Ma on niemal tak samo długą tradycję, jak długie i pokrętne są dzieje przemysłu muzycznego. Niejedna popularna grupa stawała w obliczu roszad personalnych. Czasami rozłam taki pociągał za sobą funkcjonowanie dwóch (lub więcej) równoległych zespołów, z których każdy posługiwał się tym samym szyldem i uważał za jedyny właściwy. Zazwyczaj nie wpływało to dobrze na wizerunek wykonawcy a przede wszystkim prowadziło do dezorientacji wśród fanów. Przykładów dualizmu zespołowego nie brakuje także na krajowej estradzie. Mieliśmy już dwie grupy De Mono, dwa składy Kombi, dwie formacje Kat i klika wersji Oberschlesien.

Podobnego losu nie uniknęła niestety rodzima legenda ciężkiego grania, zespół TSA. Co więcej, w przypadku tej grupy zawirowania takie miały miejsce kilkukrotnie. Już na początku lat 90-tych w wyniku kłótni pomiędzy założycielami funkcjonowały jednocześnie zespoły TSA (z wokalistą Markiem Piekarczykiem i gitarzystą Andrzejem Nowakiem) oraz TSA-Evolution (z resztą muzyków oryginalnego składu). W efekcie żaden z nich nie przetrwał. Po latach niebytu i dzięki interwencji fanklubu udało się artystom dojść do porozumienia. W roku 2002 TSA powróciło w swoim oryginalnym składzie. Niestety, cierpliwości wystarczyło zaledwie na stworzenie jednego udanego albumu („Proceder” w 2004 roku). Po kilkunastu latach nieustannego koncertowania panowie znudzili się swoim towarzystwem. Nie było też porozumienia co do chęci stworzenia następnej płyty. W roku 2018 z zespołu postanowił odejść frontman, Marek Piekarczyk. Zastąpił go młody wokalista Damian Michalski. Wkrótce potem filar grupy Andrzej Nowak również opuścił jej szeregi. Rychło w jego ślady podążył drugi z gitarzystów, Stefan Machel. Na placu boju pozostali więc basista Janusz Niekrasz i perkusista Marek Kapłon, którzy wraz z Damianem Michalskim postanowili kontynuować działalność zespołu jako TSA-MNK (Michalski Niekrasz Kapłon). Skład ten, uzupełniony dwójką młodych gitarzystów od 2019 roku regularnie koncertuje i zdążył nawet doprowadzić do wydania albumu z premierowymi piosenkami („Niezwyciężony” w 2023 roku).

Niespodzianką okazała się zatem zapowiedź jubileuszowego koncertu TSA na Jarocin Festiwal 2021 z okazji czterdziestolecia debiutu legendy. Zaskoczenie polegało na tym, że w składzie mieli się ponownie znaleźć Marek Piekarczyk, Andrzej Nowak i Stefan Machel. Nie znaczy to jednak, że nastąpił powrót całej piątki. Powstał współistniejący band. Brakujących kolegów zastąpili perkusista Zbigniew Kraszewski (grał już krótko w TSA w latach 80-tych) i basista Paweł Mąciwoda (mający w swej bogatej biografii epizod z grupą w roku 1998). Występ jubileuszowy w Jarocinie rzeczywiście się odbył. Jako jego naoczny świadek wolałbym nie rozpisywać się o nim zanadto, gdyż ówczesna forma wykonawców na scenie była – delikatnie rzecz ujmując – daleka od oczekiwań zgromadzonej publiczności. Z szumnych zapowiedzi prasowych odnośnie powrotu do regularnego koncertowania i nagrania nowej płyty też niewiele wynikło. Skład ten po jarocińskiej wpadce zdążył zaprezentować się jeszcze tylko raz – w Gliwicach we wrześniu 2021. Jak się potem okazało, był to ostatni koncert TSA z udziałem Andrzeja Nowaka. Gitarzysta zmarł w styczniu 2022 roku.

Rok 2023 dopisał jednak kolejny rozdział do historii TSA. Latem ogłoszono grudniowy koncert w katowickim Spodku. Zapowiedziano także publikację premierowego singla „Bejbe” oraz wydanie albumu „Live 2021” przynoszącego wspomnienie ostatniego występu z Nowakiem w Gliwicach. Ze względów prawnych (a także zapewne po to, aby odróżnić się od równolegle działającego TSA-MNK) skład pod wodzą Piekarczyka dokleił do nazwy dopisek „Dream Team”. Podjęto też decyzję o kontynuacji działalności w okrojonej obsadzie czteroosobowej. Jak wyjaśnił Marek Piekarczyk w jednym z wywiadów – „Andrzeja Nowaka nie można zastąpić”.

Grudniowy sobotni wieczór – mimo katastrofalnego ataku zimy – zgromadził całkiem liczną reprezentację fanów rodzimego prekursora heavy metalu. Przestronna hala Spodka zapełniła się niemal w połowie, co jest mimo wszystko sporym osiągnięciem – zwłaszcza, że ceny biletów do najtańszych nie należały. Cieszył zwłaszcza widok młodzieży, której mogło jeszcze nie być na świecie w chwili premiery „Procederu”. Podejrzewam, że nie tylko mnie nurtowało pytanie: jak panowie poradzą sobie we czwórkę?

Zanim jednak poznaliśmy odpowiedź, czekał nas jeszcze występ gościa specjalnego. Zaszczyt rozgrzania publiki przed występem TSA-Dream Team przypadł w udziale zespołowi Storo. Pod tą nazwą kryje się formacja założona przez Pawła Storożyńskiego. Ów sympatyczny olbrzym (203 cm wzrostu!) to były reprezentant Polski (a potem Francji) w koszykówce, obecnie trener przyszłych gwiazd tej dyscypliny sportowej. Muzyka przez lata była jego drugą pasją, teraz w końcu wywindowała się na prowadzenie. Storożyński zaistniał swego czasu w mediach jako półfinalista talent show „Must Be The Music”. Trafił także na okładki tabloidów za sprawą duetu z Marylą Rodowicz (podobno wyłącznie o charakterze muzycznym, żeby nie było). W Spodku dostał do dyspozycji czterdzieści minut na prezentację swojej twórczości. Wspomagany przez pięciu kompanów wypełnił ten czas mieszanką ciężkiego grania pod różnymi postaciami. Było więc trochę stadionowego pudel metalu w stylu Motley Crue. Były też bardziej zadziorne thrashowe zagrywki – co nie dziwi, gdy na jednej z gitar gra Piotr Radecki, dawny członek formacji Kat & Roman Kostrzewski. Były nawet nieco industrialne patenty klawiszowe zerkające w kierunku Rammstein – tu z kolei prym wiódł klawiszowiec Wojtek Horny, mający za sobą staż w O.N.A.  Generalnie dominował jednak pop metal w stylu późnego Whitesnake. Wypada dodać, że resztę towarzystwa stanowili gitarzysta Marcin Czekajski, basista Michał Nowak i perkusista Michał Opaliński. Iście doborowe grono. Przez jakiś czas z grupą współpracował też niejaki Piotr Kupicha, celebryta z Feel. Tym razem się nie zjawił – może i słusznie. Storo zostali przyjęci ciepło, ale bez przesadnej ekscytacji. Wszak wiadomo, że nie dla nich pofatygował się tłum do Spodka w ten mroźny dzień.

Punktualnie o 20:30 scenę rozświetliło czerwone logo TSA Dream Team. Wśród burzy oklasków kwartet zajął swoje miejsca przy wzmacniaczach i mikrofonie. Rozpoczęli utworem „Maratończyk”. I od razu szok – brzmią świetnie! Mimo uszczuplonego składu jest moc i energia. Piekarczyk śpiewa z tą samą zadziornością w głosie, zupełnie jakby nadal miał 30 lat. Wysokie rejestry nie stanowią dla niego problemu. Muzycznie też bez zarzutu. Zespół sunie jak dobrze naoliwiona maszyna. Brak drugiej gitary sprytnie maskuje dodatkowy efekt pogłosowy podpięty do basu Mąciwody i uruchamiany w trakcie solówek granych przez Machela. A trzeba przyznać, że pan Stefan ma przed sobą niełatwe zadanie. Gra zarówno swoje partie jak i solówki wykonywane oryginalnie przez Nowaka. I sprawdza się świetnie w obu rolach. Jako drugi numer wybrzmiewa „Na co cię stać” a tuż po nim kolejny klasyk z wczesnej ery, czyli „Jestem głodny”. Wreszcie przychodzi pora na jedyną nowość tego wieczoru, opublikowany niedawno w sieci singiel „Bejbe”. Sam kawałek sprawia wrażenie napisanego trochę w pośpiechu, żeby tylko było czym uzasadnić powrót na scenę. Ale na żywo wypada całkiem w porządku. Widać jednak, że wokalista nie zdążył się jeszcze nauczyć tekstu i szuka pomocy w ściądze przyklejonej do podłogi. Problemów z pamięcią nie ma za to śpiewając chwilę potem „Proceder”. Sprawnie przemija też „Twoja szansa” i wreszcie następuje TEN moment. Ten wyjątkowy moment, który zawsze wywołuje ciarki podczas koncertu TSA. Jeden z najważniejszych utworów w historii rodzimej fonografii i zarazem polska rockowa ballada wszechczasów – „51”! Zawsze poprzedza ją dedykacja dla tych, których już nie ma. Tego wieczoru słowa wstępu poświęcone są nie tylko Andrzejowi Nowakowi ale też zmarłemu w 2022 roku Jackowi Rzehakowi, wieloletniemu menadżerowi grupy i jednocześnie autorowi słów do wielu jej piosenek.

Dynamicznym przebudzeniem po chwili wzruszeń jest „Ty on ja”, płynnie przechodzący w „Bez podtekstów”. Tutaj Piekarczyk po raz pierwszy prowokuje publikę Spodka do wspólnego śpiewania. Niezwykle aktualnie w kontekście wydarzeń na świecie wypada też „Pierwszy karabin”. Niektóre teksty nie chcą się zestarzeć – niestety. Wciąż intrygująco brzmią też kompozycje z ostatniego jak dotąd pełnowymiarowego albumu „Proceder” czyli „Tratwa” i „Spóźnione pytania”. Po nich już tylko żelazna klasyka z lat 80-tych. Najpierw dedykowany fanklubowiczom „Alien” a potem niemal jednym tchem obie strony słynnego debiutanckiego singla z 1982 roku: „Wpadka” i „Mass media”. Wykonawczo żadnych wpadek, pełne zawodowstwo! Swoją drogą – trochę dwuznacznie brzmi pan Piekarczyk, brylujący od lat jako juror talent show w TVP, śpiewając: „wychowały cię mass media, nie wysilał się twój mózg”. Ale to tylko taka drobna dygresja. Żadnych dwuznaczności nie uświadczyłem za to w kolejnym rockowym hymnie – „Heavy metal świat”. Był za to „gitarowy huk jak ryk wściekłego lwa”. Pazury pokazała też „Kocica”, gdzie ponownie udało się rozruszać tłum do dialogu wokalnego z frontmanem. Kawałek wzbogacono o długie solo Pawła Mąciwody. Basista przemycił w nim riff z przeboju popularnego włoskiego zespołu Maneskin, co wywołało spodziewaną wrzawę wśród młodszej części słuchaczy. Melodię podchwycił też Stefan Machel. Tak sobie improwizowali przez ładne kilka minut. Żywiołowy koncert zamknięty został kultowym „Marszem wilków”.

Oczywiście to nie mógł być koniec. Została wszak jeszcze jedna piosenka, której co bardziej wytrwali fani domagali się niemal od początku koncertu. Trochę się obawiałem, czy w obecnym składzie grupa zdecyduje się ją wykonać. Ale podjęli to ryzyko. I całe szczęście. Udowodnili, że wciąż mają w sobie ogień, który potrafi rozpalić „Trzy Zapałki”…

Michał Kass

Dodaj komentarz