Coraz mniej wykonawców z przełomu lat 60-tych i 70-tych pozostaje wciąż aktywnych koncertowo. Grupa Soft Machine, która rozpoczynała swoją przygodę z graniem w roku 1966, stara się podtrzymywać pamięć o własnej legendzie. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że w obecnym składzie zespołu nie ma już ani jednego założyciela. Najdłuższy stażem gitarzysta John Etheridge pojawił się w szeregach formacji dopiero w roku 1975 – Soft Machine miało już wówczas na koncie osiem płyt studyjnych. Do niedawna wspierało go jeszcze dwóch innych weteranów – basista Roy Babbington (w grupie od 1973 roku) i perkusista John Marshall (od 1972). Niestety, pierwszy z nich ze względów zdrowotnych odszedł z zespołu na zasłużoną emeryturę, drugi w tym roku opuścił ziemski padół na zawsze… Pozostała trójka muzyków obecnego składu to również zasłużeni dla sceny rockowej i jazzowej instrumentaliści – żaden z nich nie zaistniał jednak w Soft Machine w okresie największych sukcesów artystycznych. Na instrumentach dętych i klawiszowych gra Theo Travis, na basie Fred Baker a najnowszym nabytkiem jest perkusista Asaf Sirkis.
Gdybym miał w skrócie przybliżyć twórczość Soft Machine osobie, która nigdy nie spotkała się z jej dorobkiem, powiedziałbym, że jest to instrumentalny jazz-rock z naleciałościami psychodelicznymi. Oczywiście jest to duże uproszczenie. Przeróżni znawcy tematu lubią czasami używać terminu „brzmienie Canterbury”. Odnosi się on bezpośrednio do miejsca założenia zespołu ale symbolizuje też pewien charakterystyczny zbiór cech dźwiękowych, stosowanych w początkowym okresie działalności zarówno przez Soft Machine jak i grupy w rodzaju Caravan czy Egg.
Mimo przeciwności losu zespół wciąż tworzy i nagrywa nową muzykę. Kilka miesięcy temu ukazał się premierowy album „Other Doors” i w ramach trasy promocyjnej owego dzieła panowie zawitali do Polski na aż cztery występy. Koncert w katowickim Rialcie był pierwszym z nich. Skłamałbym pisząc, że sala pękała w szwach. Za to wśród przybyłych znajdowali się z pewnością sami koneserzy gatunku, dzierżąc dumnie pod pachą stare płyty analogowe do podpisu.
John Etheridge pełni w obecnym wcieleniu grupy nie tylko rolę lidera ale także konferansjera. Wesoło zapowiadał poszczególne kompozycje, nierzadko poświęcając kilka ciepłych słów autorom danego motywu muzycznego. Było to o tyle uzasadnione, że w repertuarze występu znalazło się miejsce dla utworów z różnych okresów działalności Soft Machine. Sięgnięto nawet po „Joy Of A Toy” z debiutanckiego albumu z 1968 roku! Nie przesadzano zbytnio z prezentacją najnowszej płyty, zachowując zdrowe proporcje między klasyką a współczesnością.
Niejeden młody muzyk mógłby pozazdrościć członkom zespołu dobrej formy wykonawczej. Cała czwórka prezentowała najwyższy poziom wirtuozerii. Znane z płyt nagrania rozbudowane zostały o nieodłączny dla tego rodzaju muzyki element improwizacji. Theo Travis dwoił się i troił, grając na zmianę to na klawiszach, to na flecie, najczęściej jednak na saksofonie. Gdy po godzinie intensywnego i wymagającego (również fizycznie) grania starsi panowie zeszli ze sceny, okazało się, że nie jest to finał a dopiero koniec pierwszej części koncertu! Po dwudziestominutowej przerwie artyści powrócili na drugi set, który zajął im kolejne sześćdziesiąt minut. Z kronikarskiego obowiązku muszę wspomnieć, że wśród zaprezentowanych w Rialcie kompozycji znalazły się tak mocne punkty jak „The Tale Of Taliesin”, „Forteen Hour Dream”, „Kings And Queens” czy wykonany specjalnie na prośbę polskich fanów „Grapehound”, w którym pan Etheridge w pełni udowodnił swój kunszt gitarowy. Theo Travis zaprezentował autorski „The Relegation Of Pluto”. Kilka minut tylko dla siebie dostał też Asaf Sirkis, prezentując efektowne solo perkusyjne.
Bardzo udany wieczór i bardzo mocne rozpoczęcie polskiego tournee. Pozostaje się tylko cieszyć, że żyjemy w czasach, w których wciąż jeszcze mamy okazję wybrać się na koncerty takich legend jak Soft Machine.
Michał Kass