2023.09.15 – JETHRO TULL – Zabrze, Dom Muzyki i Tańca

Ian Anderson skończył niedawno siedemdziesiąt sześć lat. Piękny wiek. Kiedyś powiedzielibyśmy – sędziwy. Artysta nie zamierza jednak odwiesić gitary (i fletu) na kołku. Nie w głowie mu ciepłe kapcie, kominek i czytanie bajek wnukom. Wręcz przeciwnie. Brytyjski weteran rocka w ostatnim okresie wydaje się być nadzwyczaj płodnym twórcą. W odstępie nieco ponad roku powiększył dyskografię Jethro Tull aż o dwie studyjne płyty. Młodsza z nich  – „RökFlöte” – posłużyła jako pretekst do aktualnej trasy koncertowej.  A trzeba przyznać, że Anderson najwyraźniej polubił nasz kraj i odwiedza go z zespołem regularnie.

Okazją do sprawdzenia formy scenicznej legendarnej formacji był jej piątkowy występ w nobliwej sali zabrzańskiego Domu Muzyki i Tańca. Organizator wynajmując ten obiekt wykazał się zdecydowanie zbyt wielkim optymizmem. Chciałbym móc napisać, że sala wypełniła się po brzegi, ale byłoby to dalekie od stanu faktycznego. Niewątpliwie do niskiej frekwencji przyczyniły się zarówno ceny biletów jak i aktualny poziom popularności grupy. Nie czarujmy się, od dawna nie jest to zespół zapełniający wielkie hale i stadiony. Zresztą nigdy nie był mega-gwiazdą w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Nie ilość a jakość się przecież liczy. W Zabrzu wśród przybyłych przeważali prawdziwi fani, co miało swoje odzwierciedlenie we wszechobecnych T-shirtach z logiem gwiazdy wieczoru. Metrykalnie też niewiele odstawali od głównego bohatera.

Koncert został podzielony na dwie części. Już na otwarcie cofnęliśmy się do roku 1969 i płyty „Stand Up”, z której to popłynęły kolejno „Nothing Is Easy” i „We Used To Know” a także singlowy „Living In The Past” z tego samego okresu. Dobór repertuaru stanowił zresztą swoistą żonglerkę po całym dorobku artystycznym Andersona i spółki. Był więc i hardrockowy „Hunt By Numbers” z albumu „J-Tull Dot Com” z 1999 roku, „Dharma For One” z debiutu czy też „Hammer On Hammer” z najświeższego krążka. Dobrym pomysłem było umieszczenie za plecami muzyków ogromnego ekranu, na którym przez cały czas trwania występu wyświetlano towarzyszące poszczególnym piosenkom multimedialne projekcje komputerowe. Nie zabrakło też historycznych filmów, przypominających wizerunek dawnych członków grupy, co szczególnie mocno uwypuklono podczas solówki perkusyjnej – kilkoro bębniących muzyków z różnych okresów podrygiwało do rytmu podawanego przez aktualnego „garowego”. Lider dał też szansę zabłyśnięcia pozostałym członkom zespołu. Z niemal heavy metalową furią gitarę atakował Joe Parrish. Wirtuozerią popisał się klawiszowiec John O’Hara. Nawet basista David Goodier miał swoje pięć minut. Pięknie wczuł się w klimat klasycznego „Bourrée in E minor” skomponowanego przez Jana Sebastiana Bacha, który to utwór zamknął pierwszą część koncertu.

Po przerwie grupa przypomniała tytułowy numer z płyty „Heavy Horses”. Po nim zagrano jeszcze „The Navigators”, „Pavane in F-Sharp Minor”, „Mrs Tibbets” i „Dark Ages”. Ostatnim akcentem setu obowiązkowego okazał się legendarny „Aqualung”. Nie przekonała mnie niestety jego rozwleczona wersja. Siłą napędową tego numeru jest przecież otwierający ją motoryczny riff gitarowy. Zamiast tego usłyszeliśmy rozciągnięte do granic przyzwoitości intro klawiszowe a potem jam session luźno oparte na temacie przewodnim piosenki. Po wygaśnięciu ostatniego akordu muzycy ukłonili się i pomachali na pożegnanie. Wywołani gromkimi owacjami powrócili jednak szybko na scenę. Bis oczywiście mógł być tylko jeden – „Locomotive Breath”.

Przed koncertem nasłuchałem się trochę na temat  – oględnie mówiąc  – nienajlepszej formy Jethro Tull w wydaniu na żywo. Nie potrafię się do tego odnieść, gdyż poprzednią okazję do obejrzenia grupy na scenie miałem 23 lata temu. Czyli praktycznie całą epokę. Tym większym zaskoczeniem był dla mnie ten występ. Ian Anderson otoczony młodymi muzykami (z których trójki nie było jeszcze na świecie gdy zespół święcił triumfy) zaprezentował się z jak najlepszej strony. Grupa w obecnym składzie jest zgrana, brzmi mocno i żywiołowo, co uwypukliło jeszcze bardzo dobre nagłośnienie zabrzańskiego koncertu. Starszym fanom wciąż być może przeszkadza nieobecność Martina Barre, ale jego następca naprawdę dobrze sobie radzi. Tak już jest i trzeba to po prostu zaakceptować. To od zawsze był zespół Andersona. Jego werwy i energii scenicznej mógłby mu pozazdrościć niejeden młodszy kolega po fachu. Dziarsko przechadzał się po parkiecie, podskakiwał, wesoło zapowiadał poszczególne utwory. Nie zabrakło też popisowego numeru Iana – grania na flecie stojąc na jednej nodze. W ogóle wirtuozeria w obsłudze tego niespecjalnie rockowego instrumentu to coś, co wyróżnia lidera Jethro Tull na tle innych (legendarnych i młodych) formacji. Jest mistrzem i niedoścignionym wzorem. Za to trudno udawać, że jego obecna forma wokalna może dostarczać słuchaczom nieziemskich doznań artystycznych. Pan Anderson śpiewa słabym, zdartym i zmęczonym głosem. Słychać w nim nieubłagany upływ czasu. Zdarza mu się opuszczać górne partie wokalne, odsuwać od mikrofonu a niejednokrotnie część refrenów dośpiewuje za niego młody gitarzysta. Ale czego można oczekiwać w jego wieku? Szanuję artystów, którzy do końca pozostają szczerzy wobec swoich odbiorców. Nie udają samych siebie sprzed lat. Lepsze to, niż bezczelny playback i robienie mądrej miny, czego niechlubnym przykładem jest chociażby Roger Waters. Grupa Jethro Tull w roku 2023 to zespół, który nadal ma coś do powiedzenia. Raczej daleki jest od przysłowiowego odcinania kuponów. Nie proponuje piosenek o niczym i taniego sentymentalizmu. Mimo, iż postrzega się go jako rockowego dinozaura, to wciąż potrafi pokazać ostry pazur. I jestem skłonny uznać, że publiczność opuszczająca salę po zakończeniu koncertu zabrała ze sobą do domu głównie pozytywne wrażenia. Takie bez wątpienia będzie pielęgnować w pamięci niżej podpisany.


Michał Kass

Zdjęcia: Grzegorz Galuba

Dodaj komentarz