DEEP PURPLE, NAZARETH, JORN, KRUK & Wojtek Cugowski, 1ONE, SLAVE KEEPER
Oj tak, to będzie intensywny początek letniego sezonu koncertowego. I przyznam, że ze świecą szukać kogoś kto byłby w stanie zaliczyć wszystkie interesujące wydarzenia, które odbyły się w ostatnich dniach, lub jeszcze przed nami. Ale jeśli ktoś zdołał wymasować już tyłek od miejsc siedzących na Motley Crue/Def Leppard, albo zaleczyć odciski tudzież spieczony słońcem kark po Mystic Festival, mógł kontynuować dobrą passę w Krakowie na Hard Rock Heroes Festival. W przeddzień podwójnej wizyty Iron Maiden w tej samej Arenie, mieliśmy okazję obejrzeć w akcji klasyków gatunku, zdecydowanego pretendenta do tej klasy, oraz otwierające imprezę młode wilki, które (to wiem z przekazów ustnych) również dały radę.
Festiwal – poniedziałek – to pachnie urlopem. Ale jeśli nie, to trzeba było kogoś poświęcić. Dla mnie absolutnym priorytetem było zdążyć na koncert Jorna, ale przyznam – że zwiększyłem znacząco spalanie, żeby zobaczyć przynajmniej część występu KRUKA.
I tutaj muszę powiedzieć, że obserwując ekipę Piotrka Brzychcego wraz z Wojtkiem Cugowskim, rozpiera mnie duma. Nasi ziomale najnormalniej w świecie pasują na takie sceny. To jest ich naturalne środowisko. Energia i luz jaki przekazują publiczności są nieprawdopodobne. Nawet znając ich repertuar od deski do deski, mamy na żywo bonus w postaci rozbudowanych solówek, a kontakt z publicznością mają na więcej niż przyzwoitym poziomie. I tu od razu ukłon w stronę organizatorów. Już KRUK brzmiał wyśmienicie (a dowiedziałem się, że ta passa trwała nawet od występu Slave Keeper). Nad jakością brzmienia będę się rozpływał jeszcze długo. Poważnie – nie przypominam sobie festiwalu, na którym wszyscy artyści byliby tak kapitalnie nagłośnieni. Ekran / telebim ponad sceną wyświetlał logo zespołu, a było to rozwiązanie o tyle praktyczne, że ze zmianą scenerii nie było żadnego problemu.
Ukłon nr dwa – harmonogram. Zgodnie z rozpiską, wybrzmiewało każde intro. I właśnie o godzinie 19-tej na scenie pojawił się JORN i jego ekipa złożona ze starych wyjadaczy i młodszych członków zespołu. Z jednej strony bowiem gitarzysta Tore Moren, liczy współpracę z Jornem już w dekadach, kiedy młodsi członkowie grają w zespole od ostatniej płyty (za bębnami zaś pojawił się debiutant w tym zespole). Ale do rzeczy. Zdziwiło mnie, że zespół wpadł na scenę i odgrywał numer za numerem. Bez zapowiedzi, bez tego wszystkiego co jest dla Jorna charakterystyczne. Ale trwało to do pewnego momentu. Szacuję że po dobrym kwadransie wokalista pozwolił sobie na większy kontakt z publiką. Widać było zadowolenie na jego twarzy mimo, że frekwencja jeszcze nie osiągnęła pełnej. Wydawało się, że 1/3 setu Jorna wypełniły covery – i szczególnie biorąc pod uwagę charakterystykę festiwalu – możemy uznać to za normalny i dobrze zaplanowany zabieg. Poza tym usłyszeliśmy kilka nowych kawałków, kilka starszych, z wycieczką do płyt „Out To Every Nation” i „Duke”, ale i zapowiadany w wywiadach „Walking on Water” z albumu Dracula – Tronda Holtera (nagranego razem z Jornem oczywiście). Szalony wiking przemierzał scenę we wszystkich kierunkach, wspinał się na zestawy kolumn i chętnie pozował do zdjęć w charakterystycznej dla siebie pozie. Nie mieliśmy ani rekwizytów, ani wizualizacji (telebim wyświetlał logo zmieniając tylko czasem tła)… ale zarówno na twarzach muzyków, jak i publiki było widać pewną chemię, niewidzialne porozumienie. Chciałoby się więcej i dłużej jednak festiwalowa godzina upływa nieubłaganie. Pewnie każdemu zabrakło jakiegoś ulubionego utworu, ale to co usłyszeliśmy było fantastyczne. Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli czekać długo na kolejny koncert Jorna.
Przyznam się do pewnego błędu. Po odejściu z zespołu Dana McCafferty położyłem (przysłowiową) krechę na grupie Nazareth. Nie słyszałem ich z nowym wokalem… A po śmierci Dana, jakoś dziwnie było mi odrabiać te zaległości. Do krakowskiego koncertu podchodziłem więc z pewną dozą nieufności… podejrzewałem, że może mi się nie spodobać konfrontacja w klasycznym wizerunkiem który wyrył się w mojej głowie i pamięci. Nazareth z Danem widziałem wcześniej dwukrotnie – i były to występy dodatkowymi punktami za kultowość. I wiecie co? Muszę się pokajać. Carl Sentance jest na scenie nieprawdopodobny! Nie dość, że kupił sobie publikę od pierwszych dźwięków, to obiektywnie sprawdza się w repertuarze Nazareth wyśmienicie. Ich set naszpikowany był klasykami, a wyraźnie pobudzona publiczność chętnie uczestniczyła w odśpiewywaniu fraz zapodanych przez wokalistę. Jimmy Murrison zaserwował nam kilka wyczesanych w kosmos solówek, a wwiercający się w kiszki bas dopełniał pełnego obrazu. Jeszcze dzisiaj odsłucham ostatnie dwa krążki Nazareth – obiecuję. No – i do zobaczyska następnym razem panowie.
Przed występem gwiazdy wieczoru pewne kwestie były pewne. Jakość show… obecność pewnych klasyków, popisy solowe. Pozostawały właściwie dwa pytania, czy set festiwalowy Purpli będzie się różnił od ich występów jako headliner, oraz czy Simon McBride godnie zastąpi Steve’a Morse’a. Na oba pytania odpowiedź brzmi – TAK. To był chyba najkrótszy koncert Deep Purple, który dane mi było oglądać (ale wiadomo – festiwal). McBride natomiast wniósł do zespołu nieco więcej energii, jakość jego solówek powodował zaś uśmiech na twarzy. Podczas tego występu na telebimach zaczęło dziać się nieco więcej. Pojawiły się wizualizacje, oraz przekaz na żywo ze sceny. Dźwiękowo – było GE-NIAL-NIE! Klasyk gonił klasyk… ale muszę przyznać, że jak uwielbiam Deep Purple, to klawiszowe solówki Don Aireya umęczyły mnie tym razem. Może dlatego że z koncertu na koncert oparte są na tym samym schemacie. Poza tym miałem przeświadczenie, że w tym czasie można było pewnie zmieścić ze trzy regularne kawałki zespołu 😉 Jednak, w rozmowach po koncercie, osoby, które widziały Purpli pierwszy, drugi raz – były takim stanem rzeczy ukontentowane. W sumie z tym Chopinem i Hymnem, to Don umie się podlizać polskiej publiczności. Generalnie jednak koncert był kapitalny. Światła, wizualizacje, dobór repertuaru i wspomniana jakość dźwięku (aż szkoda że to tylko 1,5 h).
Miejmy nadzieję, że HARD ROCK HEROES FESTIVAL zagości na muzycznej mapie na stałe. Wydarzenie na pewno pozostanie w pamięci jako jedno z najlepiej nagłośnionych. Nie mam uwag! Moje życzenia na przyszły rok? Przynajmniej tak dobry dobór składu jak w 2023.
Piotr Spyra