Jestem fanem głosu Geoffa Tate’a – muszę to przyznać. Ale jego solowe dokonania, nie zawsze mnie przekonywały. Cyklicznie jednak śledzę jego poczynania i zaobserwowałem, że co jakiś czas jeździ trasy odtwarzając klasyczne albumy Queensryche. I tak pod koniec zeszłego roku na YT oglądałem występy (bodaj) ze Szkocji, gdzie grano „Rage for Order”, wiem też, że podobnego wykonania doczekało się „Empire”. „Operation: Mindcrime” dane mi było wysłuchać na żywo osiem lat temu w warszawskiej Progresji – i przyznam, że przed krakowskim koncertem obawiałem się o frekwencję. W końcu brand robi swoje. Geoff solo może co najwyżej pomarzyć o dawnej świetności i zapełnianiu stadionów… paradoksalnie Queensryche bez Tate’a – tak samo.
Hype Park wydawał się całkiem rozsądnym miejscem na ten koncert, miejscówa gwarantowała dobre nagłośnienie i bliskość z artystami. Kiedy przybyliśmy na miejsce (wydawało mi się, że o czasie), z głośników brzmiały już pierwsze utwory Marka Daly. Wokalista wspierany przez muzyków, którzy w przeważającej ilości grają w zespole Geoffa, prezentował autorski materiał. Całość to nowoczesny rock w amerykańskim stylu – powiedziałbym takim postgrungowym. Podszyty akordami gitary akustycznej i udekorowany ciepłym zachrypniętym wokalem. Właściwie to nie do końca moje klimaty – ale wysłuchałem tego koncertu z przyjemnością. Zadziwiające było dla mnie, że wśród publiczności sporo osób miało na sobie koszulki z logo Marka – i śpiewało gromko utwory kapeli. Zespół wplótł w set jeden cover, jednakże mnie do gustu przypadł najbardziej ciężki i dynamiczny ostatni utwór występu.
W trakcie zaplanowanej przerwy zmieniono dekoracje za sceną i oczom naszym ukazała się gigantyczna tapeta z częścią grafiki z albumu „Operation: Mindcrime”. Mimo zapowiedzi, że trasa ta ma świętować 35-lecie wydania albumu, do tego momentu nasze zdania były podzielone. Niektórzy wiedzeni poprzednimi setlistami spodziewali się przekrojówki klasyków. Ja stawiałem na O:M odegrane w całości plus kilka bisów. Zresztą podobnie jak było we wspomnianym koncercie osiem lat temu. Nie pomyliłem się. Z użyciem wszelakich smaczków i odegranych sampli najbardziej klasyczny album Queensryche przyszło nam wysłuchać od deski do deski. Do tego od momentu kiedy ekipa pojawiła się na scenie, do wybrzmienia ostatniej nutki z tej płyty, odbioru nie zakłóciły żadne przerywniki czy zapowiedzi. Wokalistka, która zaśpiewała partie Siostry Mary, porządnie i wdzięcznie wywiązała się ze swej roli. Może tylko jej wzrost wywoływał uśmiech na twarzy, bowiem była wyższa ponad pół głowy od Geoffa, do tego wysokie buty pogłębiały tą różnicę. Przypominała raczej Floor Jansen niż Pamelę Moore. Ale całości widowiska dodała swój kamyczek – muszę się o niej wypowiadać jedynie w superlatywach.
Wykonanie ostatnich dźwięków „Operation Mindcrime” zakończyło regularny set, a na bisy przyszło nam usłyszeć trzy kawałki. „Silent Lucidity”, „Jet City Woman” oraz absolutnie klasyczne „Take Hold The Flame” oraz „Queen of the Ryche”. I to jak Geoff zaczął ten ostatni spowodowało że szczęka opadła mi ze zdziwienia!
Przez cały występ dynamika była taka, że powietrze aż iskrzyło. Instrumentalnie – było kapitalnie, wokalnie – szacun! Naprawdę, miałem w życiu chwile kiedy już wątpiłem w Geoffa (patrz bonusy zarejestrowane do albumu „F.U.”) ale już bieżące występy na YT uspokoiły mnie w tej materii. Geoff na żywo nie tylko daje radę – on daje czadu! Po prostu – … wow! Już „Operation: Mindcrime” usłyszane na koncercie cieszy każdego fana, ale kolejne kawałki wywoływały coraz szersze uśmiech zadowolenia. Nie mówiąc o aplauzach, czy też odśpiewywanych przez publikę refrenach.
Na koniec pozostał tylko niedosyt. Każdy chciałby więcej! Jeśli tylko Tate z ekipą zawita gdzieś w nasze okolice (i mam tu na myśli naprawdę szeroki promień) postanawiam solennie pojawić się na takim koncercie!
Tekst: Piotr Spyra / Foto: Piotr Michalski, Piotr Spyra