2022.11.15 – IN FLAMES, AT THE GATES, IMMINENCE, ORBIT CULTURE – Katowice

2022-IF

Lubię IN FLAMES i to zarówno klasyczne albumy, jak ich nowoczesne oblicze. Na katowicki koncert napalałem się jednak bardziej z powodu innej szwedzkiej ekipy. AT THE GATES nie było mi dane widzieć wcześniej na żywo. Zapytany więc przez kumpli, na co się głównie wybrałem tego wieczoru – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Aczkolwiek widziałem w ich oczach pobłażliwość.

Odrobiłem zadanie domowe i zaznajomiony z ostatnią płytą ORBIT CULTURE stwierdziłem, że odpuszczenie ich występu nie byłoby dobrym pomysłem. Stawiłem się zatem na sali katowickiego MCK z dźwiękami pierwszego ich utworu. I tutaj pierwsze pozytywne zaskoczenie. Chłopaki brzmieli kapitalnie. Żadnego tumultu czy zbicia dźwięku. Ich set od startu wywołał pozytywne reakcje, a jako rozgrzewacz zrobili mega robotę. Już w okolicach trzeciego kawałka utworzył się mosh-pit. Zespół wsparł się zaledwie kurtyną z logo, a zarówno oprawa świetlna, jak i ewentualne wykorzystanie mgieł, było delikatnie mówiąc powściągliwe. Ale te 30 minut zleciało jak z bicza strzelił. Zaskoczyło mnie to, że gro publiczności podchwytywało okrzyki, a nawet znając materiał zdarzyło się skandowanie w jednym z refrenów. Nastrojeni bardzo optymistycznie oczekiwaliśmy na kolejny band… a i ten pojawił się na scenie z zegarmistrzowską precyzją.

I tu nastąpiło moje największe zaskoczenie. Nie osłuchałem wcześniej IMMINENCE, tym bardziej ich muzyka wbiła mnie w ziemię. Niby nowoczesna konwencja, ni to melodyjny death, ni post metal… kiedy moje ucho wychwyciło zamiast klawiszy dźwięki skrzypiec, a z naprawdę gęstej mgły wyłonił się wokalista dzierżący ten instrument. Od strzału obiecałem sobie że muszę nadrobić zaległości. A kolejne utwory tylko mnie w tym utwierdzały! Zarówno postrockowe ściany gitary solowej, jak i wszechobecny blast plus nieco bardziej plastyczna oprawa zrobiły robotę. Do tego wokalnie – dla mnie bomba, wokalista był w stanie wykrzesać pełen wachlarz emocji! Zespół wyglądał tajemniczo kiedy trzeba, a wywoływał same pozytywne emocje. Z przemieszczającym się gitarzystą w spódnicy (sutannie) z kolei typowe dla metalcore’owców fryzury wokalisty i basisty robiły do spółki surrealistyczne wrażenie. Nie potrafiłem jednoznacznie zaszufladkować grupy. Do tego wspomniane partie skrzypiec… oczywiście częściowo odgrywane „z klawisza”, częściowo na żywo. Byłem zbudowany, że każdy kolejny wykonawca podnosi poprzeczkę… i wtedy…

AT THE GATES brzmieli dobrze, ale wokal był nieco schowany. Miałem podejrzenie że to kwestia niedogrzanego aparatu mowy, ale Tomas Lindberg kilkukrotnie sugerował w stronę konsolety aby go pogłośnić… Pomogło w okolicach trzeciego kawałka. Nie zrażony tym faktem, ani też bardziej ubogim operowaniem światłem chłonąłem ten materiał jak gąbka. Oczywiście największą furorę robiły kawałki z kultowego „Slaughter of the Soul”, zresztą już przed koncertem widać było że na merchu ta koszulka cieszy się wzięciem. Sprawiedliwie zespół potraktował materiał ze swojego albumu powrotnego „At War with Reality” bo i z niego usłyszeliśmy cztery kawałki. Zaskakująco z nowego albumu „The Nightmare of Being”, który bardzo przypadł mi do gustu, usłyszeliśmy jeden kawałek. Podwójnie zaskakujące, bo tło za sceną stanowiła okładka tegoż albumu. Ale też prawdą jest, że jak na status zespołu – ich set był zdecydowanie za krótki… wydaje mi się nawet że urwali kilka minut z czasu zapowiadanego. Co ciekawe w czasie kilku wstępniaków z taśmy, grupa schodziła ze sceny… cóż – może nie lubią tak stać kiedy nie mają nic do roboty ( 😉 ). Nie jestem pewien co do żywiołowości tłumu za mną. Dziwnym trafem na AT THE GATES stałem już w drugim rzędzie – i tylko cykliczne uniki przed wpadającymi do fosy ludźmi upewniały mnie że wszyscy bawią cię co najmniej tak dobrze jak ja.

IN FLAMES miał więcej oświetlenia, świetne nagłośnienie i najbardziej żywiołowych fanów. Dało się wyczuć chemię między zespołem i publicznością. Ta nie tylko entuzjazmem reagowała na zapowiedź każdego utworu ale i w lot podłapywała kontakt z wokalistą. Zaczęło się niewinnie – ktoś wrzasnął „Anders – I love you”, wokalista zapewnił o wzajemności po czym postanowił wyjaśnić, że jego imię brzmi „Anders”, nie „Andres” – wtedu publiczność zaczęła skandować „ANDRZEJ, ANDRZEJ”! Co ewidentnie zaintrygowało zespół. Druga część tej zabawy wypadła podczas przedstawiania członków zespołu jakieś trzy kwadranse później. Podczas kiedy Anders przedstawił Chrisa Brodericka (byłego wioślarza Megadeth), publiczność zaczęła skandować „KRZYSIEK, KRZYSIEK!” jeszcze śmieszniej było kiedy BRYCE został okrzyknięty „BRONEK”, Niels – jako „MACIEK”, Tanner – „TOMEK” (lub „TADEK” – tu zdania były podzielone) a BJORN skandowany jako „BŁAŻEJ”. Muzycy nie do końca wiedzieli o co chodzi – ale podobało im się to tym bardziej, że wielu ludzi mało nie płakało ze śmiechu! Wracając do repertuaru – lepiej bym tego nie wymyślił. Zespół zagrał bodaj trzy kawałki z albumu zapowiadanego na przyszły rok – przy tym wokalista zareklamował go jako wspaniały („glorious”) – poprosił żebyśmy uwierzyli – bo słyszał go w całości ( 😉 ). W pewnym momencie zaś zespół zaczął odgrywać po kawałku z każdego albumu w kolejności chronologicznej. Aczkolwiek „Clayman”, „Come Clarity” i A „Sense of Purpose” doczekały się po dwóch reprezentantów. A w pewnym momencie konwencja która już spodobała się publiczności, została przerwana. Tak czy inaczej – efekt? WOW! Aż nie chciało się wierzyć kiedy grupa zeszła ze sceny a techniczni zaczęli rozmontowywać sprzęt.
To był przegenialny koncert! Dynamiczny, świetnie nagłośniony, z kapitalną relacją zespołu z publiką. Dla mnie – to było wydarzenie tej jesieni! A kolejnego koncertu IN FLAMES na pewno nie odpuszczę!

Piotr Spyra

Dodaj komentarz