W tygodniu następującym po wydaniu nowej płyty „Moral Panic”, zespół NOTHING BUT THIEVES zapowiedział trzy godzinne koncerty online. Każdy z innym setem. W związku z czym można było zakupić bilet na jeden z nich, lub trzy w pakiecie.
Postanowiłem uczestniczyć w jednym z nich. I przyznam szczerze że o ile zęby zjadłem na oglądaniu zapisów koncertów, to chyba to był mój pierwszy raz online. I przyznam, że było to wydarzenie, które do całej formuły nastawiło mnie dość pozytywnie.
Pierwsze co rzuciło się w oczy to ustawienie muzyków. Nie byli poukładani jak na scenie – tylko stali w kręgu naprzeciw siebie. Do tego występ transmitowano na wiele kamer, a i jeśli chodzi o oświetlenie, nie ustępowało typowo koncertowemu podejściu.
Zapowiadano od razu, że każdy z setów będzie zawierał kawałki z nowej płyty – to zatem naturalne, że zaczęli od nowego singla. Później klasyki (jeśli można tak powiedzieć) „Amsterdam” i „Hanging” z poprzednich płyt.
Po zakończeniu trzeciego numeru wokalista powiedział że normalnie teraz byłby aplauz… i wyczuć można było w tym raczej nadzieję na przyszłość, w sumie nie zabrzmiało to gorzko. Potem zapowiedział kolejny nowy kawałek „Free if we want it” – i stwierdził że to jeden z ich ulubionych na nowym albumie. Zabawnie zrobiło się, kiedy po utworze wokalista zaczął wypytywać innych muzyków czy też lubią ten utwór, po czym zapytał kamerzystę… którego zbił chyba trochę tym pytaniem z tropu.
Male przemeblowanie na scenie po piątym kawałku gitarzyści i wokalista pojawili się we wnęce studia, skąd wykonali kolejny utwór. Następny – „Soda” został zagrany do połowy w jeszcze bardziej okrojonym składzie, był to fragment utworu na głos i jedną gitarę. Kiedy weszła reszta instrumentarium, klimat zrobił się z prawie akustycznego po niemal duszny…
Następnie „Unperson” zapowiedział gitarzysta. Generalnie zespół stwierdził, że jeszcze go nie grali na koncertach, ale spodziewają się entuzjastycznego przyjęcia w przyszłości. W pewnym momencie kiedy ściana instrumentów nabrała nieco psychodelicznego wymiaru, na zespół nałożono laserowe wizualizacje… ciekawy zabieg i może niekonieczny, ale nie ujął nic z poczucia uczestnictwa w wydarzeniu transmitowanym na żywo. Z biegiem utworów robiło się coraz bardziej gorąco, zarówno wokalista jak jak i perkusista zrzucili bluzę i marynarkę (kurtkę). Na kolejnym utworze połowę ekranu wypełniły fragmenty z klipu. Coś co zazwyczaj dzieje się na telebimach podczas koncertu. Kiedy Conor poprosił o chwilę i zasugerował żeby reszta zespołu zrobiła coś zabawnego, pojawiło się parę zagrywek, i wymieniono kilka dowcipnych uwag, z klawisza poszło pare sampli. Po czym wokalista wziął gitarę akustyczną i zagrali dziesiąty numer. Przed ostatnim „Impossible”, Mason zaprosił widzów na koncerty, by móc ich zobaczyć i zagrać dla nich porządnie…
Zamiar uczestnictwa w zasadzie udzielił się niżej podpisanemu. Więc jeśli tylko odległość nie będzie problemem… w końcu trasa promująca wydany tydzień temu album zaplanowana jest na październik przyszłego roku. Jeden koncert już wyprzedano. Więc pewnie bookowane będą kolejne. A tymczasem pozostaje nam cieszyć się nową płytą.
I wiecie co? Jeśli chodzi o taką formułę koncertu. Chyba się przekonałem. Owszem nie jest to to samo, co występ na żywo… w sensie twarzą w twarz, ale szczególne w przypadku zespołów, które uzyskały już status grup wypełniających hale i stadiony, wraca tu pewna intymność klubowego koncertu. Więc nawet nie na zasadzie coś za coś… ale uzyskujemy zgoła dodatkowe bodźce.
Piotr Spyra